sobota, 29 lipca 2017

Nepal.

Dzień 1. Warszawa-Kathmandu.
Poleciałem sam do Nepalu. Nie miałem czasu, by porządnie się spakować, do ostatniej chwili rozważałem, co zabrać, a co zostawić. W ostatniej niemal chwili odrzuciłem z żalem mój nowy czekan. Na trekkingu, na który się wybierałem, nie mógł się przydać. W księgarni, w biegu, kupiłem jeszcze książkę o intrygującym tytule: "A heart is a lonely hunter". Autora nie znałem, ale ten tytuł wydawał się znajomy. Czekało mnie jeszcze ważne spotkanie w ministerstwie, więc w drodze do Warszawy wiozłem oprócz sprzętu górskiego komputer, garnitur i buty. Do hotelu doczłapałem się trudem, okazało się, że jestem w gorszej formie, niż przypuszczałem. Od dłuższego czasu poświęcałem się niemal wyłącznie pracy i efekty dawały się boleśnie odczuć.

Po robocie, po śnie w zakurzonym pokoju pojechałem na lotnisko. W samolocie obejrzałem Strażników Galaktyki, obiecując sobie, że przy powrocie znowu go sobie obejrzę. Poza tym podróż minęła monotonnie, odsypiałem nerwowy okres sprzed wyjazdu. Namaste.

Dzień 2. Kathmandu.
Problemy zaczęły się już na lotnisku, gdzie miał na mnie czekać kierowca z hostelu Happily Ever After. Od razu napatoczyli się jacyś usłużni pseudotaksówkarze, żaden oczywiście nie miał pojęcia, gdzie jest ten hostel, więc musiałem pokazywać na wyświetlaczu komórki, kierowcy udawali, że wiedzą, że rozumieją, że już za chwilę mogę z nimi jechać na miejsce. W końcu zdecydowałem się na jednego z nich, namaste, namaste i po góra dziesięciu minutach oczekiwania ruszyliśmy. Kathmandu wygląda jak śmietnik, na którym dzieci próbowały wznieść jakieś budynki ze znalezionego, nieco przeschniętego błota. Jechaliśmy w kakofonii klaksonów, smrodzie spalin i kłębach kurzu, kierowca trącał mnie energicznie łokciem, coś pokazywał, ale przepraszam, o co chodzi, kto daje kielnię ośmiolatkom, pomalowanie tych ruin na kolor złoty może zwieść Amerykanów, ale nie mnie.

Na miejsce dojechaliśmy po dłuższych poszukiwaniach, recepcjonista z rozbrajającą szczerością i bez cienia zawstydzenia wyznał, że nie przyjechał po mnie, ponieważ pomylił 6 rano z 6 wieczorem. Miał brzydki akcent, jak się okazało, wyuczony we Francji. Postanowiłem jednak, że nie będę się denerwować. Zostawiłem plecak w pokoju i wyruszyłem na miasto, kierując się do centrum turystyki, gdzie można wyrobić kartę TIMS i uzyskać permit. Szedłem przez wąskie uliczki, ciemne jak dno głębokich parowów, gdzie pomiędzy śmieciami, samochodami, motocyklami, cisnącym się z każdej strony tłumem rozłożyły się kolorowe stragany z lokalnymi wyrobami, udającymi chińskie podróbki, a może było odwrotnie. Żadna ulica nie miała uwidocznionej nazwy, więc szedłem na wyczucie, posiłkując się mapą w komórce. Niestety, wkrótce otrzymałem sms z informacją, że wykorzystałem 248 zł na transfer danych i w związku z tym usługa zostaje zablokowana. No cóż, to było 10 emocjonujących minut z mapą, całkowicie rozumiem operatora, że tyle sobie policzył.
W końcu zdecydowałem się posiłkować informacjami uzyskanymi od przygodnie napotkanych osób i w ten sposób dotarłem do niepozornego budynku Ministerstwa Turystyki. Procedura śmiesznie skomplikowana, niemniej ostatecznie uzasadnieniem był bez wątpienia fiskalizm. Przykre jest to, że za góry trzeba płacić.
Wracając do hostelu zrobiłem jeszcze trochę fotek miasta, tonącego w śmieciach i brudzie. Najgorzej prezentowała się rzeka, którą zamieniono w wysypisko śmieci. Wieczorem poszedłem do restauracji na Dhalbat i piwo Everest, które bardzo przypadło mi do gustu. Jakiś miejscowy przewodnik próbował zaoferować mi swoje usługi, ale nie miał w ofercie niczego, co by mnie mogło zainteresować. Zaproponowałem mu piwo, ale odmówił, tłumacząc się, że jest w pracy. Nie wyglądał na takiego, który odmawia, ale ok, nie mnie to oceniać. Namaste.

Dzień 3. Kathmandu-Khandbari.
Samolot do Tumlingtar miał wylot o 11, więc rano nie spieszyłem się specjalnie. Pakując się powoli, zerknąłem jeszcze na bilet i skonsternowany stwierdziłem, że wylot jest jednak o 10, i natychmiast przypomniałem sobie, że przecież celowo kupiłem bilet na wcześniejszy lot. Biegiem niemal zleciałem ze schodów i poprosiłem o zamówienie taksówki. Jak zwykle w takich sytuacjach, wszytko trwało niemiłosiernie długo, manager hostelu był opieszały, taksówkarz jechał zbyt wolno, później drogę zagrodziły nam korki, a gdy wreszcie zatrzymaliśmy się na lotnisku, musiałem pokonać kilkaset metrów na piechotę. Była 9:50, kiedy wbiegłem do budynku. Namaste, nie pali się, trzeba czekać. Wskazówka minutowa pędziła, a ja stałem w kolejce, gość przede mną coś się pytał, starszy gość, nie wypada się wtrącać, pewnie ustalał, jakie loty są w czwartek 16 czerwca, kiedy jedzie na ślub kuzynki. W końcu udało się nadać bagaż i wbiec do sali odlotów. Była już 10, ale na szczęście samolot był opóźniony - łącznie 3 godziny. Siedziałem więc i czekałem, czytając książkę i popatrując na współpasażerów. Różne stroje, różne kultury, ale niemal z każdej strony odczuwałem życzliwość i spokój. Ktoś się do mnie dosiadł, ktoś pytał o plany, o moje imię i o to, skąd jestem. Piłem wodę, niestety przez poranny zamęt nie zdążyłem kupić sobie jedzenia. Musiałem zatem zjeść batonik zamiast tradycyjnej buły z jogurtem czy jakiegoś miejscowego odpowiednika.
Przelot odbył się bez wielkich komplikacji, jeśli nie liczyć 3.5 godziny zwłoki. Na miejscu w Tumlingtarze okazało się, że nigdzie nie ma sklepu, oferującego gaz. Powlokłem się zatem w stronę pierwszego noclegu, w Mani Bhanjyang. Plecak był niemiłosiernie ciężki, a ja zbyt słaby, by go nieść. Próbowałem, mimo wszystko. Noc złapała mnie jeszcze przed Khandbari, stolicą dystryktu. W ciemnościach udało mi się złapać jakiegoś mężczyznę, który odprowadził mnie do niesławnego Lotus Hostel, gdzie po jedzeniu (a jakże - Dhalbatu) poszedłem spać. Namaste.

Dzień 4. Khandbari-Chichila.
Po dość dokładnej analizie miejscowego rynku, dokonanej w asyście managera Lotus Hostel, ustaliłem, że i tu nie da się kupić gazu, w związku z czym pozostałem bez możliwości ugotowania czegokolwiek. "No cóż", pomyślałem, "bywało gorzej". Zostawiłem trochę gratów w Hostelu, który nota bene okazał się bardzo drogi, i ruszyłem w dalszą drogę, przez Mani Bhanjyan do wysoko położonej wioski Chichila. Nie osiągnąłem specjalnie dobrej prędkości, ale do Chichila dotarłem bez większych przeszkód o dość wczesnej godzinie. Miałem tylko nieprzyjemną przygodę z Nepalskimi dziećmi, które postanowiły wykorzystać moje przyjazne zachowanie. W Chichila śliczna właścicielka marnego hosteliku przygotowała mi obiad (wiadomo, że Dhalbat). Zamiast łazienki z tyłu domu był baniak z ciepłą wodą, w którym obmyłem się nieco, w świetle czołówki. W pokoju były komary i inne robactwo, więc spałem niespokojnie, próbując odpędzać co bardziej namolne insekty. Namaste.

Dzień 5. Chichila-Num.
Wyruszyłem dość wcześnie, kierując się do większej wioski Num. Po długiej kontroli paszportu (nikt nie raczył mi wyjaśnić, co to miało na celu, skoro kazali mi wyrobić jakąś absurdalną kartę TIMS) szedłem przez potężny las, w którym wycięto wijącą się, zawaloną błockiem drogę. Miejscami widziałem jakieś maszyny, jak się okazało, inwestycja, podobnie jak te widziane w Afryce, prowadzona jest przez Chińczyków. Popołudniu doszedłem do pierwszych zabudowań i znalazłem jakiś pokój. Dobra nepalska dusza podarowała mi kubek herbatokawy z ogromną ilością cukru. Cóż, był to mimo wszystko miły gest, więc duże namaste. Wyprowadziłem psa łańcuchowego na spacer, za pozwoleniem pani gospodyni, ale był to szczeniak, więc chodzenie przy nodze było cokolwiek problematyczne, zwłaszcza biorąc pod uwagę długość łańcucha. Czytałem książkę i robiłem zdjęcia, aż zapadł zmrok i poszedłem znów spać. Namaste.

Dzień 6. Num-Sedoa.
Rano wypiłem jeszcze jeden kubek herbatokawy, którą podano mi ponownie w kubku hellokitty. Wydało się to najzupełniej naturalne. Poszedłem dalej, zgodnie z opisem Kurczaba w wiosce należy skręcić ostro w lewo i zejść do przeprawy mostowej, a następnie wspiąć się na powrót do góry, aż do sherpańskiej wioski Tashigaon. Pytałem kilku osób, które skierowały mnie na właściwą, jak się zdawało, drogę. Szedłem więc drogą przez las, początkowo dość szeroką, później stopniowo zanikającą. Minąłem kilka osób, za każdym razem pytając się, czy idę we właściwym kierunku. Odpowiedzi nie pozostawiały dwuznaczności - tak, to była droga do Tashigaon.
Z tym jednak zastrzeżeniem, że jednak nie. Za późno to do mnie dotarło.
Ścieżka zwęziła się, zniknęła, ale ja szedłem uparcie przez rosnące trawy. Kilka razy kluczyłem, skacząc z kamienia na kamień, ryzykując skręcenie kostki albo upadek w rosnącą przepaść. W dole po prawej ręce widziałem dalszą drogę, odległą o może sto pięćdziesiąt metrów. Dróżka, ścieżynka, którą się przemieszczałem, nagle zupełnie znikła. Stałem na pięćdziesięciostopniowym zboczu, spocony, wyczerpany, a teren umykał spod stóp. Otaczały mnie ze wszystkich stron krzaki, pnącza, drzewa wiszące korzeniami w powietrzu. Nie mogłem wrócić po ostatnim skoku w dół, nie mogłem również iść dalej. Pnącza szarpały na mnie ubranie, podcinały stopy przy każdym kroku, przy każdej próbie kroku. Z prawej strony widziałem wcześniej urwisty żleb, ale dzieliło mnie od niego kilkadziesiąt metrów nieprzebytej dżungli. W lewo piętrzyła się jeszcze gęstsza plątanina gałęzi i liści. Próbowałem iść w lewo, ryzykując przy każdym kroku, ponieważ nie widziałem, czy będę miał oparcie dla stawianej ostrożnie stopy, czy też runę w dół, roztrzaskując się na niewidocznych kamieniach i pniakach. Przeklinałem nic niewarte rady i własną głupotę, że ich posłuchałem. Jednocześnie walczyłem ze wszystkich sił, skupiałem wszystkie umiejętności wspinaczkowe, aby jednak przejść ten nieszczęsny las. Skoczyłem z jednego z mniejszych urwisk i kiedy wydawało się, że będzie już łatwiej, utknąłem na dobre. Widziałem ścieżkę poniżej, widziałem idących nią ludzi, ale nie mogłem już zrobić, ograniczony na przestrzeni kilkudziesięciu centymetrów. Próbowałem na wszelkie sposoby się wydostać z matni, odnaleźć chociaż ułudę dalszej drogi - wszystko na próżno. Czas płynął, a ja po prostu stałem tam, wśród liści, nie mogąc nic zrobić. Czas mijał. Było to na swój sposób śmieszne - nic mi nie groziło, może poza insektami i dzikimi zwierzętami, ale jednocześnie nie byłem wcale w lepszej sytuacji, niż błądząc powyżej schronu Berlin na Aconcagui. Narastała we mnie złość na tę sytuację i w końcu zdecydowałem się przedrzeć do żlebu po prawej. Był to jeden z najtrudniejszych wspinaczek w moim życiu, ponieważ nie miałem w zasadzie na czym postawić nogi, a dłońmi trzymałem się kęp trawy. Z zaciśniętymi zębami, po dłuższej szamotaninie, z krwawiącymi od kolców dłońmi w końcu stanąłem na ścieżce poniżej. Dyszałem, pot kapał mi z twarzy grubymi kroplami, ale pokonałem to cholerne urwisko. Usunąłem z butów pijawki i wkrótce potem zaczepił mnie nauczyciel, prowadzący grupkę dzieci. On przynajmniej mówił dość dobrze po angielsku, chociaż wolałbym, żeby przekaz był inny. Wyjaśnił mi, że muszę wrócić do Num i zejść w nieco inną stronę.
Co miałem zatem zrobić?
Ruszyłem znów pod górę, całą drogę do Num. Opłukałem się pod pompą i napiłem wody. Pół dnia strawiłem w tej dżungli i przysiągłem sobie, że w przyszłości będę unikał podobnych miejsc. Czekała mnie jeszcze długa droga - zejście polami ryżowymi aż do rzeki i następnie podejście tego samego dystansu aż do Sedoa po drugiej stronie doliny. Szedłem z Fukmarie - przygodnie napotkaną młodą matką, której cały pakunek stanowił jej synek. Zatrzymaliśmy się jeszcze na herbatę, skąd poszedłem dalej w towarzystwie jakiegoś faceta, który uparł się, żeby się mną opiekować. Doszliśmy pod wieczór do jego ulubionego zajazdu, Lachagosi, prowadzonego przez Nepalczyka o wyglądzie Samuraja. Miałem dosyć Dhalbatu, więc uprosiłem właściciela o przygotowanie zwykłych frytek. Do smaku dodał do nich, z opłakanym skutkiem, jakieś fasolki. I cześć, i Namaste.

Dzień 7 i 8. Sedoa-Tashigaon.
Kolejny dzień był wreszcie nieco łagodniejszy. Wędrowałem znów w towarzystwie - najpierw nauczyciela, a potem jakichś dzieciaków w wieku szkolnym. W zasadzie wolałbym być samemu, ale tłumaczenie nic nie pomagało, więc dałem spokój, zamykając się w sobie. Zaczęło padać, kiedy dochodziłem już samemu do zabudowań sherpańskiej wioski Tashigaon. Niestety, tradycyjną architekturę zastąpiły bez wyjątku zabudowania z blachy falistej, pomalowanej na niebiesko. Umyłem się w ciepłej wodzie i zjadłem znowu Dhalbat. Nie miałem zasięgu, więc wieczór spędziłem na czytaniu książki. Okazała się bardzo dobra, ku mojemu zaskoczeniu. Spodziewałem się czytadła, w którym najciekawszy jest sam tytuł, a otrzymałem do ręki głęboką analizę samotności, ruchów emancypacyjnych i socjalistycznych, a wszystko to osadzone w realiach głębokiego południa Stanów Zjednoczonych. Zanurzyłem się w tę niebanalną historię. Trochę rozmawiałem z Sherpanką, prowadzącą mój hotelik i pozwalałem się zaczepiać jej dziesięcioletniej bratanicy. Kolejny dzień spędziłem na zasłużonym odpoczynku. Namaste.

Dzień 9. Tashigaon-Kauma.
Wyszedłem dość wcześnie, ponieważ droga prowadziła już na 3500 m., do Kauma Danda. Szedłem przez gęsty, następnie stopniowo rzednący las, początkowo po kamieniach i błocie, a później po śniegu. Było mi zimno, ponieważ irańskie buty okazały się całkowicie bezbronne wobec mokrego śniegu, pomimo impregnacji. Chociaż może to nie buty są tu winne, ale właśnie proces impregnacji, o którym nie mam wielkiej wiedzy. Niezależnie od przyczyn, skutek pozostawał ten sam - kompletnie mokre nogi. Wspinałem się po bocznym ramieniu góry, a potem szedłem tym ramieniem coraz wyżej i wyżej, w coraz głębszym śniegu, pośród zielonych liści, co budziło dość interesujący dysonans poznawczy. Zeszła mgła, a może nisko wisząca chmura - nigdy nie jestem pewien. Mijałem Sherpów, niosących jakieś pakunki, więc droga była na pewno właściwa. Martwiłem się trochę, czy w Kauma będę miał kąt do spania, ponieważ poniżej udzielano mi sprzecznych informacji. Miałem śpiwór i czekoladę, więc wiedziałem, że dam sobie radę ze wszystkim. Namiot zostawiłem w Tashigaon i wyraźnie odczuwałem różnicę w ciężarze plecaka. Teraz nie ważył niemal nic.
W końcu dotarłem do Kauma, gdzie znalazłem nocleg w małym domku. Cóż z tego, że znowu Dhalbat jako jedyne danie wegetariańskie i zimno? Ważne, że chociaż sucho. Po kilku godzinach w śpiworze ustały dreszcze i mogłem zasnąć. I Namaste.

Dzień 10. Kauma-Shipton Pass-Tashigaon.
Jest taki aspekt górskiego wędrowania, za którym nie przepadam. Myślę tu o wodzie, trafiającej nie tam, gdzie byśmy sobie życzyli, na przykład do butów, nie mówiąc o innych miejscach. Włożenie rano wilgotnych skarpetek i mokrych butów wymagało ode mnie samozaparcia i odpędzenia natrętnych myśli o tym, po co w zasadzie to wszystko robię. Trzeba iść, mimo wszystko.
Poszedłem więc, czując, że przy każdym kroku w buty wsiąka nowa porcja wody - kilka kropel, które po dziesięciu minutach stanowią pół litra. Droga prowadziła przez śnieg, dość stromo na grań, skąd obok murku mani w prawo, ku odległym szczytom Makalu i nienazwanych sześcio- i siedmiotysięczników. Przez chwilę widoczność była dostateczna, co wykorzystałem na zrobienie kilku zdjęć.
Ale później powróciła natrętna mgła czy też chmura. Nadal szedłem w głębokim śniegu, chociaż zdjęcia w przewodnikach pokazywały wysypane kwiatami łąki i jeziorka. Śnieg był mokry, ciężki. Minąłem jedną grupkę Sherpów, idących w przeciwnym kierunku. Czasami spod śniegu wystawały jakieś skały albo rośliny, ale w zasadzie wszędzie był śnieg. Zrobiło się stromiej, ślady odbiegły w bok, przechodząc w długi trawers, prowadzący na nieodległą przełęcz Shipton La. Szedłem tym trawersem i zastanawiałem się. To były podręcznikowe niemal warunki do lawiny - nachylenie ok. 40 stopni, ciężki, słabo związany śnieg, wcześniejsze opady deszczu, ciepło...
I ja sam, wznoszący nikły płomień życia wobec potęgi żywiołu. Ryzyko, które nie ma sensu. Szedłem, ale z każdym krokiem miałem coraz większą pewność, że czas się wycofać. I któryś krok był ostatnim. Podjąłem decyzję o wycofaniu się. Odwróciłem się i ruszyłem z powrotem. Jeśli będzie kiedyś jeszcze okazja, to tu wrócę, a jeśli nie - to też nic złego się nie stanie.
Droga powrotna zawsze jest trudniejsza i zanim dotarłem do Tashigaon, zdążyłem nieraz upaść w śnieg, wyczerpany i zrezygnowany. Ale potem wracały mi siły i ruszałem dalej. Na którymś ze żlebów złamałem kijek, więc podpierałem się jednym. W końcu, w deszczu, dotarłem do znanego mi już hoteliku. No i Namaste.

Dzień 11. Tashigaon-Sedoa.
Wyszedłem później niż zwykle, próbując w ten sposób uniknąć deszczu. Częściowo się udało, niestety w jakiejś kępie trawy, gdzie przepakowywałem coś w plecaku dopadły mnie pijawki. Nieco pokrwawiony, mokry i zmęczony zszedłem do Sedoa. Długo szukałem tamtego sympatycznego hoteliku z blachy falistej, prowadzonego przez Samuraja. Ale w końcu jednak tam trafiłem. Nie pamiętam, co tam ostatecznie zjadłem, ale zapewne był to Dhalbat. Spróbowałem za to miejscowego napoju, zbliżonego do wina. Namaste.

Dzień 12. Sedoa-Khandbari.
Poprzedniego dnia miałem jakieś skrupuły, wątpliwości, czy dobrze robię, schodząc z gór. Ale to wszystko minęło, pozostała pewność dokonania prawidłowego wyboru. Szedłem szybko w dół, zostawiając za sobą góry. Plecak był cięższy o namiot i pozostawione w Tashigaon graty, ale ja byłem już mocniejszy o te kilka dni w marszu. W Num jacyś Nepalczycy zaproponowali mi przejazd busem do Khandbari. Co prawda planowałem nocleg znów w Chichila, ale to była ciekawa propozycja, więc przystałem. Okazało się, że bus to określenie eufemistyczne - w rzeczywistości był to spory jeep, do którego upchnięto byle jak dziesięć dorosłych osób i kilkoro dzieci. Żeby zatrzasnąć drzwi, trzeba było na chwilę stanąć, a następnie próbować wciskać się w zbyt małą lukę pomiędzy siedzącym obok pasażerem a drzwiami. Ale i tak dobrze się stało, że zdecydowałem się jechać - droga do Chichila nie nadawała się do przejścia, po kilkudniowych deszczach stała się jednym wielkim bagniskiem. Samochód wciąż się zakopywał, a w jednym miejscu musieliśmy go wypychać z błota. I znów, późną nocą dotarłem do Khandbari i po długich poszukiwaniach trafiłem do Lotus Hotel. Prysznic po tylu dniach w dziczy był rozkoszą, nawet jeśli w nocy po suficie biegały ogromne karaluchy, co skutecznie zniechęciło mnie do wyłączenia czołówki i zamknięcia oczu. Tak czy inaczej, Namaste.

Dzień 13-14. Khandbari-Kathmandu-Ałma Ata-Warszawa.
Pojechałem autobusem, ponieważ połączenie lotnicze ze stolicą miało być dość wcześnie i nie chciałem ryzykować. Kiedy już zdecydowałem się na powrót, każda minuta spędzona w drodze wydawała się zmarnowana, chciałem jak najszybciej znaleźć się wśród cywilizacji. Może kogoś to zdziwi, ale Makalu Base Camp Trek nie prowadzi przez tereny interesujące pod względem kulturowym, na co bardzo w Nepalu liczyłem. Jedzenie ryżu z tymi samymi sosami w każdym miejscu też nie zaspokoiło moich - co tu kryć - dość wysublimowanych gustów kulinarnych. Domy z tej samej blachy, wciąż i wciąż, dwie zapuszczone świątynie i kilka murków mani - to wszystko. Miałem już dość tego miejsca.
W Tumlingtarze długo czekałem na bilet, a jego cena była wygórowana, oparta na oszukańczym kursie walutowym. Niech i tak będzie - to nie moja karma. Ważne było to, że leciałem już stamtąd, że po wydaniu fortuny na smsy do Maćka i na cholerny, wcześniejszy bilet wreszcie siedziałem w samolocie, a Nepal znikał pod podwoziem, znikał z mojego umysłu. W samolocie nie było telewizorów, więc nie mogłem obejrzeć "Strażników Galaktyki". Ale to wszystko nie miało znaczenia. Nie wrócę już na trekking do Nepalu, ale to był dobry wyjazd. Wróciłem.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Czasami pozorne problemy są nie do pokonania. Tak się nam wydaje w chwili ich napotkania. Młodzi ludzie są stworzeni do ich pokonywania. Wychodzą z nich silniejsi. Oby tak było zawsze w twoim przypadku.
Stary

Anonimowy pisze...

Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Namaste

PS pisze...

Haha, ale po łacinie? Nigdy nie przepadałem za tym powiedzonkiem.