wtorek, 10 lutego 2009

Kilimanjaro Expedition 2009

23 stycznia, piątek
-----------------------
Ostatnie spojrzenie na mieszkanie, zamykam zawory z wodą i wkładam 300 dolarów od starego do skrytki w lewym bucie. Staram się nie myśleć o tym, jak zdejmowali mi tego buta siedem miesięcy temu w Grenoble i jak powiedziałem z uśmiechem: "You can cut the strings, it hurts like hell." Teraz będzie inaczej.
Maciek podwozi nas do Gdańska i wyruszamy przez Poznań do Wrocławia. Zastanawiamy się pół-żartem, czy enigmatyczny Leszek pojawi się o umówionej godzinie, czy ta cała wyprawa nie skończy się we Wrocławiu.
Jesteśmy jednak dobrej myśli. Czytam "Politykę" od deski do deski, nie wziąłem żadnej książki ze względu na ciężar, więc musi mi na długo wystarczyć.

W Poznaniu czeka nas przykra niespodzianka - na peronie obok leży człowiek, nakryty naprędce brezentem. Ratownicy właśnie się pakują, nic już tu po nich. Zostają policjanci, czekają na prokuratora. Pociąg rusza, ludzie tłoczą się do okien, żeby popatrzeć, czy dużo krwi. Zły znak.
Wkrótce potem okazuje się, że nasze bilety zostały źle wystawione, bo są na pośpieszny, a to inny przewoźnik, niż w pociągu osobowym. Dopłacamy 50 zł, 10 zł z tego uda nam się odzyskać we Wrocławiu. Aga złorzeczy pani z okienka w Gdańsku, ja zachowuję spokój, bo co to zmieni.

Wrocław jest piękny jak zawsze, zniknęła nareszcie obrzydliwa reklama Galerii Dominikańskiej, a za to pojawiły się nowe rzeźby krasnali. Głaszczemy je po głowach i idziemy prosto do naszej ulubionej Pizzerii, a potem do "Spiża". Piwo nie smakuje jak kiedyś, ale nadal jest pyszne. Pijemy po dwa i idziemy na dworzec PKS, gdzie wkrótce ma pojawić się Leszek.
Nasze obawy się nie sprawdziły, o 23:10 siedzimy już w samochodzie i jedziemy w stronę Berlina, a głowy kiwają nam się ze zmęczenia, zapadamy w niespokojną drzemkę, podczas gdy Leszek i jego bratanek wymieniają jakieś uwagi o samochodach kupionych i sprzedanych, o nartach, o górach...
Przygoda się rozpoczęła.

24 stycznia, sobota
-----------------------
Po trzeciej dojeżdżamy do Berlina, stoimy przed parkingiem lotniska i szukamy busa, którym miała przyjechać reszta uczestników. W końcu się odnajdujemy, dzięki telefonowi od Bogusława. Wchodzimy na teren lotniska i czekamy na odprawę. Dziwią nas ogromne bagaże pozostałych uczestników, ale milczymy. Jest nieprzyjemnie, nie znamy nikogo, nikt się do nas nie odzywa, poza Pawłem, który jest chyba równie zagubiony, co my. Prawdziwe piekło to inni, ale staramy się jakoś przetrwać najgorsze chwile, uczę się wszystkich imion, które padną w rozmowach i dopasowuję do nich twarze. Wreszcie następuje odprawa, nasze plecaki ważą: 12,5 i 18,5 kg. Bardzo dużo, ale uśmiecham się nonszalancko, myśląc o moim plecaku w Marmot Alpes expedition 2008. Poradzę sobie z takim ciężarem.
Bramka przeciwko terrorystom nie zauważa płytki ani śrub w mojej nodze.
Lot do Amsterdamu odbywa się bez przeszkód, linie KLM serwują słodką bułkę z żółtym serem i podejrzaną mazią, druga bułka zawiera coś w rodzaju słodkiego twarożku. Rezygnuję z sera żółtego, zjadam sam twarożek. Przypomina mi się film "Wszystkie Stewardessy idą do nieba" z Ingrid Rubio.
W Amsterdamie lądujemy po siódmej, mnóstwo czasu do następnego lotu, ale lotnisko jest ogromne, więc jest co oglądać. Do sklepów nie ma sensu wchodzić, ceny nie na naszą kieszeń. Widzimy rzeźby wielkich, zmęczonych ludzików, zaglądamy do Meditation Centre, gdzie może modlić się Żyd, Muzułmanin, Buddysta i Yogin. Nie do pomyślenia w naszym kraju.
Czuję, że tu wszystko jest w równowadze, moja biała skóra nie wyróżnia mnie, a czarna skóra współpasażerów nie wzbudza zdziwienia. Przejazd do Berlina będzie oznaczał przewagę koloru białego, podporządkowanie nielicznych osób o innym odcieniu skóry białej cywilizacji, białym władcom, podczas gdy samolot do Nairobi zepchnie naszą trzynastkę na margines, zamieni nas w mniejszość, ciekawą, śmieszną.
Podejmując tą podróż z własnej woli, wyciągam rękę do odmiennej cywilizacji, tak nieludzko potraktowanej przez moją. Jest to również podróż do wnętrza siebie. Chcę się przekonać, jak mnie ona odmieni.
Wreszcie startujemy, Boeing 777 jest niemal zapełniony. Bawię się telewiorkiem, wbudowanym w siedzenie przede mną. Włączam "Mrocznego Rycerza", ale coś się przestawiło podczas wyboru języka i zamiast tego leci "Hulk", co zauważam dopiero po 20 minutach. Przełączam na Batmana i wkrótce śpię już w najlepsze, co jakiś czas próbując zmusić się do obserwowania fabuły. Nic z tego, film jest nudny, a ja czuję się zmęczony po krótkiej nocy. Batman bije gumowymi pięściami, zarówno dobrych, jak i złych, na koniec ktoś niszczy bat-sygnał. Na szczęście jest to sygnał do wyświetlenia napisów końcowych. Gdzieś pomiędzy scenami z Batmana jeden z pasażerów ma problemy z oddechem, jego twarz tężeje, skóra przybiera odcień szarozielony, aż trudno w to uwierzyć. Wygląda to na agonię, stewardessy odprowadzają go do tyłu, podają tlen, ale jesteśmy pewni, że z nim koniec. Na szczęście kilka godzin później mężczyzna wraca, nawet je coś i czyta spokojnie gazetę. To był tylko fałszywy alarm. Zasypiam na dobre, a przez ostatnie godziny obserwuję informacje o czasie lotu, czasie miejscowym, wysokości. Prędkość bliska tysiącu kilometrów na godzinę robi wrażenie, ale jednocześnie pokazuje, jak wielka jest Afryka, kontynent o kształcie ludzkiej głowy.
Na ekranie pojawia się mapa polityczna regionu i ze smutkiem patrzę na niespokojnych sąsiadów Kenii - Zair i Ghanę. Tyle krwi i bólu...
Głos kapitana przygotowuje nas do lądowania, ale umysł ciągle pracuje w warunkach europejskich, wręcz gdańskich. Ziemia - to 0 metrów nad poziomem morza. To swoisty aksjomat, podobnie jak to, że północ jest na górze mapy, jest najważniejsza. To od niej zaczyna się wyliczanie stron świata, jak przy żegnaniu się: północ, południe, wschód, zachód...
Ale tu jest inaczej, kierunek wyznacza krzyż południa, a koła samolotu uderzają o płytę lotniska na wysokości ponad 1 600 metrów, wywołując konsternację. To już tu, jesteśmy w Kenii.
Na lotnisku stoimy w kolejce po wizę, pierwsze zetknięcie z bezmyślną biurokracją. Urzędnicy pracują przeraźliwie wolno, jakby na złość. Rozglądam się wokół. Zupełnie tu inaczej, niż w Amsterdamie. Na podłodze zamiast posadzki tania wykładzina, w jakimś pomieszczeniu za kratami kilku na wpół tylko ubranych ludzi rozkłada jakiś obskurny materac, nie chcę wiedzieć, po co.
Wreszcie płacę za wizę i przechodzę do holu przylotów, odbieram bagaż i chwilę później witam się z Pawłem K., kierownikiem wyprawy. Ma milą twarz i sprawia pozytywne wrażenie. Zmieniamy pieniądze na kenijskie szylingi i jedziemy do hotelu dwoma zdezelowanymi nissanami. Noc pachnie afryką, ruch jest lewostronny, a w zasadzie wielostronny, ponieważ kierowcy traktują przepisy bardziej jak wskazówki, a nie jak sztywne reguły. Jakieś pół godziny później wysiadamy przed hotelem, który jest obskurny, a pokój 003 pachnie farbą olejną. Jeszcze tylko prysznic w zimnej wodzie, cieknącej wątłym strumieniem. Myślę o szczurach i karakanach, kiedy wpycham spodnie z pieniędzmi w kieszeni pod poduszkę i zapadam w sen, kompletnie skonany.

25 stycznia, niedziela
-------------------------
Noc mija spokojnie, choć budzę się dwukrotnie, nie wiedząc, gdzie jestem. Po prysznicu idziemy na śniadanie, zamykając tylko drzwi, a metalową, grubą kratę zostawiając otwartą. Na śniadanie dostajemy talerz owoców: kawałek arbuza, malutkiego banana i plaster ananasa. Jem tylko banana. Do tego na osobnym talerzu coś w rodzaju jajecznicy i tost. Masło jest solone, jak kiedyś u nas, natomiast jajko kompletnie białe. Kelnerka nazywa jajko omletem, jak później stwierdziłem, jest to prawdopodobnie jajko z niewielkim dodatkiem mleka, natomiast z europejskim omletem nie ma to wiele wspólnego. Herbata jest okropna, zupełnie pozbawiona smaku.
Śniadanie powoduje smutek i chwilę zadumy nad kulturą Afryki, przekształconą przez Brytyjczyków, Holendrów, Niemców, Belgów i Włochów. Co jedli przodkowie dzisiejszych Kenijczyków? Z pewnością nie były to te potrawy, które jedzą dzisiaj.
Wyruszamy znów w dwóch nissanach w kierunku Masai Mara National Reserve, gdzie mamy spędzić najbliższe dwa dni. Za oknem wreszcie widok Afryki, poprzedniego dnia było już zbyt ciemno, żeby coś zobaczyć. Ziemia jest czerwona, gdzie nie sięga życiodajny strumień wody, tam widać wysuszone na pieprz rośliny. Wiele domów jest nieskończonych, chociaż w samym Nairobi nie widać jeszcze biedy. Przy drodze stoi mnóstwo najróżniejszych kościołów, często otwartych w zwykłych barakach, oprócz tego ciągnące się czasem przez kilkadziesiąt metrów sklepiki, stragany zbite nieporadnie z desek albo i samych żerdzi, nakryte byle jak kawałkiem folii.
Widzę jednego biegacza, nim wyjeżdżamy z miasta i pobocza się wyludniają. Na stacji benzynowej kupuję piwa: Tusker i Redd's. Redd's okazuje się niezbyt smacznym ciderem, natomiast Tusker przypada wszystkim do gustu - jest bardzo delikatny, z dodatkiem ekstraktu z kukurydzy. Na etykiecie wyczytuję, że nazwę zawdzięcza słoniowi, który zabił jednego z założycieli browaru. Piękna historia!
Po jakimś czasie dojeżdżamy do punktu widokowego, skąd widać potężną, niewyobrażalnie wręcz ogromną Great Rift Valley. Robię zdjęcia, ale wiem, że nie mają szansy oddać całego przepychu natury. Czerwień ziemi, szarość i zieleń akacji, żółć spalonych traw...
Ale chwile zachwytu zaraz giną, obskakują nas naganiacze, pracujący dla pobliskich sklepów. Są nachalni, przeszkadzają w cichej kontemplacji, w zachwycie. Odchodzimy z niesmakiem, wskakujemy do nissanów i odjeżdżamy dalej, przez coraz gorszą drogę, której nawierzchnia zmienia się z pokruszonego asfaltu w spękaną, czerwoną glinę. Trzęsie niemiłosiernie, przejeżdżamy przez biedne miasteczko Narok, gdzie domy zbudowane byle jak z desek noszą dumne szyldy "Hotel" albo "Saloon". Widzę Masajów w ich charakterystycznych strojach, patrzę na ich stada bydła, owiec i kóz, zwierzęta są nieprawdopodobnie chude. W tym niegościnnym kraju nie ma dla nich pokarmu, poza suchymi kępami traw i ostów. Popołudniu zatrzymujemy się w Kenya Camp przy granicy parku. Jemy obiad, w tym po raz pierwszy placki chapati. Mają niesamowity smak, podobny do naleśników, ale jednak inny.
Zamiast sjesty wybieramy safari w Masai Mara. Tuż za bramą parku przymusowy, półgodzinny postój. Biurokracja. Oglądamy imponujące czaszki bawołów i nudzimy się. Ale wkrótce kierowca podnosi dach i ruszamy w głąb parku. Widzimy Antylopy Gnu, Zebry, Antylopy Thompsona i Impale. Potem kierowca skręca w bardziej zarośnięty obszar, wóz przechyla się niebezpiecznie na wybojach, ale kierowca jest niesamowity, ma intuicję i fenomenalne zdolności. W końcu zatrzymuje się przy jakiejś kałuży i obserwujemy dwie żyrafy, jedna skubie liście, druga staje w szerokim rozkroku i pije wodę. Ruszamy dalej, przez sawannę, do miejsca, gdzie pasie się stado bawołów, liczące może sto, może sto pięćdziesiąt sztuk. Wszędzie wokół jest dość trawy, chociaż widziałem też ślady po pożarze, tam pewnie aż do pory deszczowej nic nie wyrośnie. Bawoły nie boją się, byki patrzą wyzywająco, te większe ważą na pewno ponad pół tony, nawet jedno uderzenie potężnego łba mogłoby przewrócić samochód. Kiedy zawracamy, jeden z byków robi kilka szybkich kroków w stronę samochodu, ale już odjeżdżamy, więc daje spokój i żuje, patrząc za nami.
Po drodze niezrównany kierowca dostrzega parę lwów, stajemy o kilka metrów od nich, samiec ma skaleczenie w okolicy oka, kładzie się w cieniu samochodu, widocznie doskwiera mu upał. Nadciągają chmury i zmrok, więc kierowca skręca w stronę bramy parku. Po drodze mija stado słoni, zatrzymujemy się na chwilę, żeby zrobić zdjęcia. Słonie wędrują dalej, a zmrok zmusza nas do ostatecznego odwrotu. Czuję się przepełniony wrażeniami, ekran telewizora nie może oddać piękna tych zwierząt, żyjących tu jak przed wiekami. To uczucie podobne do pierwszego dnia wakacji, do pierwszego poranka w Narnii.

Po kolacji miejscowi Masaje palą ognisko i tańczą wokół niego, zapraszając część z nas, w tym mnie, do tańca. Przymykam oczy i zapominam o wstydzie, o wszystkim. Na chwilę jestem jednym z nich. Niebo skrzy się od gwiazd.
Żałuję tylko, że Masajowie wzięli za ten taniec pieniądze.
A potem pijemy Tuskera, opędzając się od przeróżnych owadów. Masajowie nie liczą zbyt dobrze i przez dobre pięć minut usiłuję im wytłumaczyć, że mogą wydać nam wspólną resztę, a my rozliczymy się między sobą. Nie są w stanie tego pojąć, widocznie nie są przyzwyczajeni do abstrakcji. Wreszcie miejscowy kucharz każe im wydać pieniądze i robią to z niechęcią. Późnym wieczorem rozchodzimy się do swoich domków, w Cheetah mieszka już ogromna ilość owadów, okrywam się zakurzoną moskitierą i zapadam w ciężki sen, z którego budzę się często. Śnią mi się spotkania, których nie było.

26 stycznia, poniedziałek
-----------------------------
Wyruszamy o świcie, tuż po szóstej, wypijając tylko po kubku herbaty. Zwierzęta w parku pasą się w wielkich stadach, znów oglądamy te same gatunki, głównie Antylopy i Zebry. Nasz kierowca dostrzega na jednej z bocznych dróg samotnego lwa, który pokrzepia się drzemką, nie zważając na obserwatorów. Jego wielka, złocisto-płowa głowa kiwa się, pochyla, oczy zmrużone, aż samemu zaczynam ziewać, chętnie położyłbym się przy jego boku... Otrzeźwia mnie myśl, że gdybym tylko postawił nogę na soczystej, chłodnej trawie parku, lew dopadłby mnie jednym susem, rozdarłby skórę i arterie potężnymi pazurami, zmiażdżyłby kości siłą swoich łamaczy...
Jedziemy kawałek dalej, gdzie inny samiec wyleguje się przy dwóch samicach. Zjeżdżają się inne samochody, w końcu jest ich jedenaście, czuję się z tym źle, jak wstrętny intruz w świątyni przyrody, jak niewierny w świątyni, jak profan. Lwy spółkują, słyszę śmiechy, jest mi po prostu niedobrze, czuję ulgę, gdy wreszcie odjeżdżamy stamtąd.
Wracamy na obiad i wyruszamy z powrotem do Nairobi. Jeszcze tylko wizyta w wiosce Masajów. Mężczyźni znów tańczą dla nas, podczas gdy kobiety budują domy z krowiego łajna i żerdzi. Podziwiam te masajskie kobiety, kupowane za dziesięć krów z innych wiosek, które do śmierci będą wykonywać wszystkie prace, podczas gdy mężczyźni w najlepszym wypadku wypędzą bydło na pastwisko i spędzą je na noc do centrum wioski, do zagrody. Ten podział ról mnie przeraża, wiem, że przykładam swoją europejską miarę do innej cywilizacji, co jest niesłuszne i niesprawiedliwe, ale nie umiem inaczej.
Wnętrze chat jest ciemne, gorące i ciasne, na posłaniu siedzi gromadka dzieci. Gdy wychodzimy, proszą mnie o drobne. Sięgam do kieszeni, a one dosłownie wyszarpują mi z dłoni monety, walczą o nie. Opuszczamy wioskę i czuję ulgę. Zawsze uważałem Masajów za dumnych wojowników, którzy gardzą kulturą Europy, a tymczasem wszystko to jest na sprzedaż, ich duma, tradycje. Oferują turystom nawet swoją broń, którą prawdopodobnie produkują Chińczycy.
W samochodzie zapadam w półsen, moje ciało przyzwyczaiło się do nieustannych wybojów, do potwornego gorąca. Wracamy do Nairobi tą samą trasą. Widok na Great Rift Valley znów urzeka, tym razem jednak tylko zza szyby samochodu. Wieczorem idziemy na miasto, przez zasypane gruzem ulice. W restauracji zamawiam rybę i piwo, czekam niemiłosiernie długo na realizację zamówienia, kiedy próbuję zamówić kolejne piwo kelnerka kręci głową i go nie przynosi. Nie rozumiem nic z tego. W uliczce obok co chwilę zatrzymują się kolorowe vany, w bocznych drzwiach stają naganiacze i krzyczą do przechodniów, proponując przejazd do poszczególnych dzielnic miasta. To miejscowa komunikacja. Wracamy do hotelu, jest już kompletnie ciemno. Czuję się nieswojo, w końcu Nairobi jest jednym z najniebezpieczniejszych miast na świecie. Na szczęście trafiamy do hotelu bez przygód. Po drodze zamawiamy pizzę, nikt nie jest zadowolony z kolacji. Pizza jest smaczna, chociaż zbyt tłusta. Potem idziemy do górali na wódkę i spirytus. Siedzimy prawie do dwunastej, nim wreszcie rozchodzimy się do pokojów. Wsuwam spodnie znów pod poduszkę i odpływam w ciężki sen.

27 stycznia, wtorek
-----------------------
Rano znów usiłuję wziąć prysznic w łazience pokoju 003, gdzie ledwie kapie zimna woda. Potem śniadanie - tradycyjny omlet, owoce i tost, i wsiadamy do autobusu. Jedziemy na południe, do Arushy, już w Tanzanii. Na wysokich drzewach przy ulicy dostrzegam wielkie ptaki, które wyglądają jak sępy. Początkowo jest mi nieco słabo po wczorajszym wieczorze, ale z kolejnymi kilometrami wracają mi siły. Jest potwornie gorąco, pijemy letnią wodę, ale nie sposób tego wytrzymać. Organizm nawet się nie poci. Patrzę przez okno na przygnębiające widoki - wszędzie niedokończone domy, niszczejące mury, puste oczodoły budynków. Biedne stragany i wioski Masajów.
Na granicy znów biurokracja, tym razem zabiera nam całą godzinę. Masajka podchodzi do autobusu i wyciąga dłoń po jałmużnę, brakuje jej wskazującego palca. Kenijski policjant chwyta ją za kark i odpycha brutalnie, a gdy mimo to nie chce odejść zaczyna chłostać ją kawałkiem gałęzi.
Czekamy na wizy. W pomieszczeniu odpraw są też inni Polacy, ale jak to często bywa - udają, że nas nie zauważyli. Rozmawiamy z brzuchatym, brodatym Czechem. Jest tu z rodziną, chociaż był też wcześniej zawodowo, jako fotograf. Wybierają się do Serengeti. W końcu dostajemy paszporty, żegnamy się serdecznie i ruszamy dalej.
Patrzę przez okno ciekawie, szukam podobieństw i różnic pomiędzy Tanzanią a Kenią. Dziwne są te Afrykańskie kraje, gdzie żyją te same ludy, mówiące tymi samymi językami, jednakowo dla nich obcymi - swahili i angielskim. Zastanawiam się, czy wielu Afrykańczyków mówi jeszcze językiem plemiennym. Na pewno używają go Masajowie.
W Tanzanii domy są budowane nie tylko z czerwonobrązowego kamienia, jak w Kenii, ale również z cegieł i pustaków. Domy Masajów budowane są na planie koła, a nie kwadratu, jak w Kenii. Po kilkudziesięciu kilometrach szarość pustynnego krajobrazu zostaje przełamana delikatną, nieśmiałą zieloną barwą. Tu roślinność jest nieco bujniejsza, niż na północy, a może to tylko moja wyobraźnia?
Późnym popołudniem dojeżdżamy do Arushy, do hotelu Flamingo. Wita nas przedstawiciel agencji, sympatyczny, lekko otyły Tanzańczyk. Opowiada o tym, co będziemy robić przez najbliższe siedem dni. Wyjaśnia się również kwestia dużych bagaży części naszych towarzyszy - okazuje się, że tragarze będą nieśli nasze plecaki. Jestem zły, bo wzięliśmy tylko to, co niezbędne, nie mamy ciepłych kurtek ani spodni. Mamy też rzeczy, które są niepotrzebne - menażkę, karimaty, kubki, sztućce... Po odprawie dzielimy sprzęt na ten, który zabierzemy w gory i ten, który zostanie w depozycie.
Wieczorem wyruszamy na miasto, żeby rozmienić pieniądze i coś zjeść. Od razu obskakują nas naganiacze, kierownik wyprawy prosi jednego z nich o pomoc, inni nachalnie próbują sprzedać nam jakieś śmieci, kapelusze od deszczu, płyty z muzyką, chusty, koszulki. Wymieniamy pieniądze i idziemy coś zjeść. Pierwsza i druga restauracja, jakie proponuje nam naganiacz, nie nadają się - są po prostu zbyt obskurne. Do drugiej nawet nie wchodzę, cuchnie już na ulicy, brud jest nie do opisania, białe niegdyś kafelki na ścianach mają kolor brązowy, jak w jakimś publicznym szalecie.
Wchodzimy do trzeciej restauracji, muzułmańskiej. Tu wprawdzie nie można kupić piwa, ale jest znacznie czyściej. Zamawiamy jedzenie. Czekamy niemiłosiernie długo. Z jakiś drzwi w głębi, które chyba prowadzą do składziku wychodzi szczur. Za nim po chwili dwa, nie - trzy następne. Zbiera mi się na mdłości. Próbuję zrobić im zdjęcie, ale niestety nic z tego nie wychodzi. Jedzenie jest niesmaczne.
Wieczór nie należy do udanych, wracamy przez nieoświetlone ulice Arushy do hotelu. Miasto jest brudne, po bokach ulic są wybetonowane rynsztoki, pełne stojącej wody, kału, odpadków. Tam pewnie również harcują szczury. Co chwilę trzeba uważać, żeby nie skręcić kostki na spękanym asfalcie albo nie zsunąć się z pokruszonej nawierzchni do rynsztoka. W hotelu upragniona kąpiel.
O dwudziestej modlitwę rozpoczyna dwóch muezzinów. Ich zawodzące głosy dobiegają z dwóch stron. Dopiero półtorej godziny później wreszcie kończą. Nigdzie nie widzę komarów, więc decyduję się spać bez moskitiery. Niestety, jakiś zabłąkany komar ugryzie mnie później w ramię. Zapadam w sen, myśląc o jutrze.

28 stycznia, środa
---------------------
Biorę prysznic, zjadam klasyczne afrykańskie śniadanie i siadam do autobusu. Razem z nami jadą przewodnicy i tragarze. To pierwsza okazja, by przyjrzeć się bliżej Tanzańczykom. To prości ludzie, tak różni od poznanych w Arushy przeróżnych naciągaczy i naganiaczy. Są bardzo szczupli, mają znoszone ubrania. Chyba czują się równie nieswojo, jak my. Czuję się źle z myślą, że ktoś będzie niósł moje rzeczy i nie pomaga mi w akceptacji tej sytuacji wcale fakt, że otrzyma za to pieniądze. Nasze plecaki są dużo lżejsze od plecaków pozostałych, chociaż o tyle lepiej dla tragarzy. Przez szybę autobusu robię zdjęcia mijanym domom i czerwonej ziemi, po jakiejś godzinie zatrzymujemy się w polu. po lewej stronie widać już potężny masyw Kilimandżaro. Robimy zdjęcia, chociaż przez najbliższe dni będzie pewnie jeszcze mnóstwo okazji. Nieco później stajemy na krótki odpoczynek przy sklepie. Zaraz obok jest sklep mięsny. Na haku wisi udziec bydlęcy, w skwarze, niczym nie osłonięty. Łażą po nim muchy. Robię sobie zdjęcie, nim wskoczę z powrotem do autobusu. Około dziesiątej trzydzieści dojeżdżamy do granicy parku Kilimandżaro. Półtorej godziny zabierają formalności, podział i ważenie pakunków dla tragarzy. Wreszcie możemy ruszać. Pierwszy etap wiedzie przez las deszczowy, na wysokość 2700 metrów. Drzewa są imponujące, pokryte grubym mchem. Z gałęzi zwisają liany, zbyt cienkie jednak, by utrzymać ciężar ciała człowieka. Widzimy małpy. Pada deszcz, tutaj zdarza się to codziennie. Gdzieś po drodze jemy przygotowane przez kucharzy drugie śniadanie - jajko na twardo, kanapkę z tartą marchewką, przesłodzony sok i połówkę niedojrzałej pomarańczy. Po trzech godzinach docieramy do Mandara Huts, gdzie będziemy nocować. Już nie pada, ale zimny wiatr powoduje, że zaczynam mieć dreszcze. Wkładam polar i kurtkę przeciwdeszczową, trochę pomaga, ale zaczynam się bać, że nie dam rady zdobyć szczytu bez porządnej kurtki. Panuje powszechne przekonanie, że Kilimandżaro jest łatwa do zdobycia, ale przecież 75 % osób nie wchodzi na szczyt. Poza tym po drodze do Mandara widziałem dwa razy, jak tragarze znosili na specjalnych noszach osoby z ostrą chorobą wysokościową. Do tego jeszcze moja nieszczęsna noga... mam o czym myśleć, gdy jemy pierwszy obiad w stołówce. Znów zaczyna padać, więc nie idziemy na zaplanowany spacer, tylko pijemy herbatę i idziemy spać. Grube krople deszczu biją o dach, usypiając nas w ciemnym, dusznym wnętrzu. Jest ciepło i przyjemnie.

Późno w nocy wstaję jeszcze, by skorzystać z toalety. Deszcz ustał, a niebo lśni, kiedy stoję i patrzę w niemym zachwycie. Z gęstwiny dobiega mnie głośny pisk małpy - może gniewny, może agresywny. Wracam do baraku po ciemku i wsuwam się do śpiwora. Uśmiecham się, myśląc o gwiazdach, które są głęboko we mnie.

29 stycznia, czwartek
-------------------------
Wstajemy wcześnie, zwijamy śpiwory i jemy śniadanie w stołówce. Podają plastry ananasa, tosty, nieśmiertelne omlety, a na sam koniec parówki. Kelner wzbudza zainteresowanie swoimi dredami i nieobecnym wzrokiem. Jego polar, pierwotnie zapewne beżowy, obecnie jest brązowy z brudu. Na nogach ma buty do biegania, za duże co najmniej o pięć numerów - to na pewno prezent od któregoś z wcześniejszych klientów. Żałuję, że swoje buty do biegania zostawiłem w Arushy, byłyby dla niego lepsze. Przedstawia się jako Shira, ale uznajemy, że to pseudonim, bo przecież jest to nazwa jednego z trzech szczytów Kilimandżaro. Po śniadaniu, bez dodatkowych wstępów, ruszamy ścieżką w górę. Nadal jesteśmy w lesie deszczowym. Oglądam się i zauważam ze zdumieniem, że część z otaczających szlak drzew to wielkie, zdrewniałe wrzosy. Tak musiał wyglądać świat przed tysiącami lat. Oglądamy krater wygasłego wulkanu i robimy zdjęcia Kibo. Pniemy się coraz wyżej, las przerzedza się, wreszcie znika. Zatrzymuję się i robię sobie zdjęcie dokładnie na wysokości przełęczy Breche du Rateau. Jeszcze krok i zły czar staje się tylko wspomnieniem. Przełamałem pecha.
W południe zatrzymujemy się na lunch, mija nas grupa przewodników znoszących w dół kolejnego nieszczęśnika na noszach. Robię zdjęcie, nieco zawstydzony, ale jednak zdecydowany uwiecznić ten widok, którego nie ma nigdzie na świecie. Nosze są rozpięte na stalowej ramie, a w centrum zamocowane jest pojedyncze koło rowerowe na amortyzatorach. Ratownicy pędzą w dół, częściowo niosąc nosze, częściowo popychając je, gdy to tylko możliwe. Nie dbają zupełnie o swoje stawy, zeskakując z większych kamieni lub biegnąc na złamanie karku. Podobnie zresztą tragarze - wyprzedzają nas nieustannie, jakby wysokość nie robiła na nich większego wrażenia. My musimy oddychać głęboko, żeby nie nabawić się choroby wysokościowej, która zresztą prędzej czy później i tak nas dopadnie. Idzie się już dosyć ciężko, martwię się coraz bardziej o kolejne dni, które przecież będą jeszcze trudniejsze. Tymczasem jednak dostrzegam już w oddali dachy schroniska Horombo, przesłonięte przez potężne lobelie. Uśmiecham się i przyspieszam, wychodząc na płaskowyż. Wokół drewniane chaty o spadzistych dachach, a nieco dalej różnokolorowe namioty. Panuje ruch, tragarze zrzucają na ziemię sprzęt, kelnerzy noszą potrawy na stołówkę. Kupuję piwo Kilimanjaro, jest chyba nieco gorsze od Tuskera, ale miejsce zobowiązuje. Po obiedzie szybko zapada zmrok, czuję się zmęczony i senny. Rozmawiamy jeszcze przez chwilę, leżąc na pryczach. O wspinaczce, objawach choroby wysokościowej, o Andrzeju Czoku. Jest przyjemnie, choć wiatr hula w nieszczelnym domu. Zza ściany dobiegają jakieś odgłosy, rumor, stukot. To nasi współtowarzysze próbują polować na małe brązowe myszy, łasujące po ich plecakach. Śmiejemy się i stukamy w ścianę, jak kiedyś, gdy jeździliśmy na wakacje pociągiem. Sen nadchodzi powoli.

30 stycznia, piątek
----------------------
Dziś dzień na aklimatyzację i odpoczynek. W zasadzie jestem zły, że Paweł wybrał opcję z dodatkowym dniem, czuję się świetnie i chciałbym jak najszybciej przystąpić do ataku szczytowego. Jestem niecierpliwy, a poza tym obawiam się niepowodzenia i każda chwila oczekiwania dodatkowo mnie stresuje. Ale idziemy w grupie, w której jest dwóch starszych panów, więc trzeba się dostosować. Po śniadaniu idziemy do Zebra Rocks, na wysokości ok. 4200. Skały zbudowane są z białych, czarnych i rdzawych pasów, rzeczywiście przypominają nieco boki zebry. Wszyscy zbiegają ze szlaku, żeby zrobić sobie zdjęcie tuż obok skał, ja wolę patrzeć na nie z daleka. Potem odwracam się w kierunku Mawenzi, który co chwilę zasłaniają zwały chmur. Paweł negocjuje z przewodnikami, którzy wreszcie zgadzają się, żeby pójść kawałek dalej, aż do schronu dla zespołów wspinających się na Mawenzi, znajdującego się na wysokości 4500 m. To powinno pomóc w aklimatyzacji. Idziemy w górę, pilnując oddechu. Już tutaj tlenu nie wystarcza dla normalnego funkcjonowania, oddech staje się szybki i płytki, jak po biegu. Trzeba cały czas uważać, żeby na przekór sobie oddychać głęboko. Do tego jeszcze dochodzi odwodnienie - częsty oddech powoduje wydalanie większej ilości pary wodnej, wiec trzeba cały czas uzupełniać płyny. Piję wodę z multiwitaminami, zastanawiamy się, skąd nasi kucharze ją biorą, napełniając nasze puste butelki co rano. Na pewno nie jest przegotowana, a ich zapewnienie, że jest zdatna do picia, jakoś mnie nie uspokaja.
Wreszcie docieramy na skaliste siodełko pomiędzy Mawenzi a sporą skałką. Dalej, w dole, widać drogę, którą będziemy szli następnego dnia. Oddychanie staje się bardzo trudne, siadamy na skałach i korzystamy ze słonecznych chwil. Część przewodników pali papierosy w schronie, który okazał się nędznym szałasem, mogącym pomieścić może z sześć osób. Papierosy na tej wysokości to czyste szaleństwo, ale to ich sprawa. Zresztą czują się i tak o niebo lepiej, niż my. Z tego, co słyszałem, przewodnicy mogą wchodzić do parku raz na trzy tygodnie, czyli mają stałą aklimatyzację.
Jest ciepło i cierpimy z powodu braku wody - mamy z Agą tylko jeden wspólny plecak i nie możemy wziąć więcej wody, bo się nie mieszczą kurtki przeciwdeszczowe. Robię jednak dobrą minę do złej gry i staram się zarazić Agę swoim optymizmem. Bo cóż zresztą można poradzić teraz na to, że organizator nie przekazał nam pełnej informacji? Co najwyżej skląć go do piątego pokolenia wstecz. Wolę, dopóki jestem w stanie, być uśmiechnięty i pozytywny, zwłaszcza, że na codzień nie mam na to sił.
Po godzinie zaczynają ogarniać nas chmury, więc schodzimy w dół. Niedaleko Zebra Rocks zatrzymuję się na chwilę, żeby zrobić siku. Niestety, reszta grupy nie czeka na nas i gna do przodu. Próbujemy ich gonić, ale bez większego rezultatu. Jestem zły. Dobry nastrój gdzieś się zagubił. Zaczyna padać deszcz, zarzucam na plecy kurtkę przeciwdeszczową, ale nie mogę zebrać się w sobie, żeby zapiąć ją porządnie. W rezultacie przy Horombo mój polar jest całkiem przemoczony. Do tego zaczyna mnie boleć głowa i mam mdłości - zbyt szybko schodziłem. Jestem markotny i przy kolacji milczę. Dobry humor wróci mi dopiero pojutrze. Idę wcześniej spać, żeby nie nastąpić komuś na odcisk. Biorę 2 tabletki przeciwbólowe, żeby zasnąć.
W nocy budzę się i wychodzę do toalety. Patrzę na rozgwieżdżone, czyste niebo. Znajduję chyba po raz pierwszy Krzyż Południa, potwierdzam kompasem, że to na pewno ten gwiazdozbiór. W domu nie chciałem patrzeć na zdjęcia, chciałem, żeby moje oczy pierwszy raz ujrzały go w pełnej glorii. Lekko pochylony, wyznacza zupełnie inne ścieżki, niż nasza gwiazda północy. Wiem, że gdy wrócę do Polski, będzie mi go brakowało. Tak jak i powietrza pachnącego przygodą, słońcem. Tak jak i cichych przewodników i tragarzy, silnych, szczupłych, wspaniałych towarzyszy naszej wędrówki. Zwykłe dni będą dla mnie puste.
Zimno jest przeraźliwe. Wracam do śpiwora i zasypiam, tym razem już bez proszków - przemogłem pierwszy atak choroby.

31 stycznia, sobota
----------------------
Dziś czuję się trochę lepiej, skupiam się na dzisiejszym celu - schronie Kibo na 4700 m. Słucham piosenki, którą śpiewają tragarze:

jambo, jambo Bwana
habari gani?
mzuri sana.

Wageni, mwakaribishwa
Kilimanjaro hakuna matata

Idziemy powoli, chociaż droga wznosi się bardzo lekko - ale takie są reguły na tej wysokości. Szybki krok gwarantuje ból głowy, nudności, wreszcie problemy z równowagą, zawroty głowy. Postanawiamy sobie, że będziemy szli swoim tempem, cokolwiek będzie się działo. Słońce ciągle świeci, a ja kryję się pod chustką i czapką, jak mogę najdokładniej. Poprzedniego dnia spaliłem sobie uszy i kark, skóra, zwłaszcza na małżowinach, ściągnęła się boleśnie. Chustkę pożyczył mi Paweł, jest wprawdzie wymięta i brudna, nie wspominając o niegustownym kolorze, ale nie przejmuję się tym. Dobrze, że mogę się choć trochę osłonić. Towarzyszą nam ptaki, które widzieliśmy też w Horombo. Wyglądają jak kruki, z nieco krótszym dziobem i białym kołnierzem. W przeciwieństwie do skalistych okolic Mawenzi, tu wokół drogi rozciąga się czerwona, spalona słońcem pustynia. Tylko gdzieniegdzie leżą pokruszone kamienie. Przechodzimy przez Siodło, pojawia się natrętna myśl o Silbersattel i o Hermannie Buhlu, być może mój spragniony tlenu mózg zaczyna inaczej pracować. Oczywiście podejście na pięć tysięcy nie może równać się z przebywaniem na siedmiu czy ośmiu tysiącach, ale powietrza, a więc i tlenu, jest już o połowę mniej, niż w Gdańsku. Zresztą to akademickie rozważania - natręctwa mam od lat i wysokość nie ma większego znaczenia.
Jeden z uczestników wyprawy wyraźnie gorzej się czuje - już poprzedniego dnia wyglądał źle, a dziś ledwie idzie. Ja też czuję się podle, znów pojawiają się mdłości, kiedy docieram do Kibo, mam już dosyć. Siadam na chwilę na ziemi, wyczerpany. W rejestracji proponują mi kupno piwa, co powoduje kolejną falę mdłości. W schronie są dwa długie kamienne budynki i mnóstwo namiotów, w których śpią tragarze. W budynku jest nieprawdopodobnie zimno, sufit cały zagrzybiony, czuję, jak wierci mi w nozdrzach. Podają obiad, z wielkim trudem wmuszam w siebie odrobinę makaronu, jedynie Michał czuje się gorzej ode mnie. Jest mi zimno i chce mi się wymiotować. Pójście do toalety to wysiłek, padam na pryczę i zaczynam się trząść z zimna. Wkładam dwie koszulki i obydwa polary, a pod moje biegowe spodnie, tu udające trekkingowe, wkładam drugą parę, też biegowych. Wsuwam się do śpiwora, ale nic nie pomaga. Trzęsę się z zimna. Paweł pożycza mi kurtkę, jemu jest ciepło. Wciskam ją na te dwa polary, nie da się zapiąć, ale daje odrobinę ciepła. Po jakichś dwudziestu minutach jest trochę lepiej, oddaję kurtkę. Przewodnicy robią odprawę przed jutrzejszym atakiem szczytowym, ale nie mam siły wstać, mimo, że Paweł mnie namawia. Próbujemy zasnąć, pobudka ma być o 12. Niestety, nie będzie mi dane się wyspać tej nocy. Pojawiają się dreszcze i znów potworne zimno. Nie potrafię tego zrozumieć, przecież nieraz nocowałem w okropnych warunkach, jak choćby na przełęczy Karb, na Krzyżnem, czy w kompletnie przemoczonym śpiworze na przełęczy Liliowe. Jeszcze nigdy nie było tak źle. Dochodzę do wniosku, że to musi być reakcja na wysokość. Czuję, że mam wysoką temperaturę, powoli przestaję racjonalnie myśleć, nie jestem w stanie nawet zmienić pozycji, żeby łatwiej się oddychało. Raz czuję zimno i dreszcze, a potem ciepło, że aż muszę rozpinać śpiwór. Trwam tak może godzinę, może dwie. Wreszcie czuję, że znów wracają mi siły. Zmieniam pozycję. Chyba wszyscy inni śpią, słyszę odgłos chrapania dobiegający z kilku stron. Na zegarku 22, jeszcze dwie godziny męki. Nie wiem, czy dam radę, powraca straszna myśl. Temperatura chyba spadła, bo zaczynam znów myśleć. Zdejmuję drugi polar. ten pod spodem jest wilgotny od potu. Teraz nareszcie rozumiem - w dwóch polarach i w śpiworze było zbyt gorąco, pociłem się pod spodem, a kiedy próbowałem się ochłodzić, dostawałem dreszczy od wilgoci. Aż trudno uwierzyć, że nie byłem w stanie dojść do tego wcześniej. Teraz rozumiem, jak musiał czuć się Diemberger, czekający, aż Miodowicz-Wolf przyniesie mu buty. Oczywiście to nie ta skala, ale problem podobny. Polar wysycha szybko. Jest już jedenasta. Leżę wreszcie spokojnie, jest mi ciepło, tylko nos mam kompletnie zapchany od uczulenia na spory grzybów. Noc dłuży się. Zasypiam wreszcie około 23:30.

1 lutego, niedziela
----------------------
Budzi mnie głos małego Pawła. Patrzę na zegarek - jest 00:09. Wstaję powoli, bo każdy ruch powoduje falę mdłości i ból głowy. Na szczęście nie czuję już zimna. Zakładam drugi polar i kurtkę przeciwdeszczową. Nic więcej już nie mam. Pozostali w większości mają ciepłe kurtki i windstopery, ale staram się o tym nie myśleć. Idę do toalety, co stanowi wyzwanie ze względu na to, jak się czuję. Nos piecze mnie od środka, dmuchanie niewiele pomaga. Gromadzimy się w stołówce, jest herbata i jakieś ciasteczka, ale nie mogę się zmusić nawet do wzięcia ich do ręki, nie mówiąc o jedzeniu. Michał nie wstał wcale, powiedział, że nie da rady. A więc teraz ja jestem najsłabszym członkiem wyprawy. Zastanawiam się, czy pozostali patrzą na mnie z litością. Mam jednak coś, czego im być może brakuje - żelazną siłę woli i maratońskie doświadczenie. Potrafię zmusić się do wysiłku nawet wtedy, gdy czuję, że moje ciało i umysł zaraz rozpadną się na kawałki. Wypijam mój kubek herbaty i postanawiam sobie, że nic mnie nie zatrzyma, że dotrę na szczyt bez względu na ból i słabości. Czas ucieka przez palce, czekamy na termosy, mija pierwsza, pierwsza piętnaście. Dopiero o 01:24 wyruszamy przy świetle czołówek, początkowo lekko, a po kilkuset metrach stromo pod górę, zakosami. Włączam mp3, w którym wciąż te same piosenki, które miały powieźć mnie na Barre des Ecrins. Umysł wyłącza się, jest mi niedobrze, ciężko, ale spycham to wszystko i wpatruję się tępo w plecak dziewczyny przede mną i pilnuję oddechu. Czytam napis na plecaku "Terra", a w umyśle pojawiają się raz po raz słowa "Terra Incognita". Próbuję się z tego otrząsnąć, ale skutek jest mizerny. Po bokach co jakiś czas widzę cienie - to przewodnicy, którzy idą bezpośrednio pod górę, zamiast iść zakosami. Pod stopami pył wulkaniczny i drobne kamienie, zmrożone tak, że stopy niemal się nie zapadają.
Na chwilę zatracam się w marszu, tracę poczucie rzeczywistości. Obracam się i dwadzieścia metrów niżej widzę Agę klęczącą na stoku. Jej twarz jest ściągnięta, zasłania sobie usta dłonią. Pochyla się nad nią Paweł, ale ja idę dalej. Jeśli się cofnie do Kibo, któryś z przewodników ją odprowadzi, więc nie ma niebezpieczeństwa. Ale jest mi przykro, czuję nagłą samotność, w końcu mieliśmy razem zdobyć Kilimanjaro. Staram się ostudzić emocje, skupić na głębokim oddechu co krok. Jeśli zacznę się denerwować, oddech stanie się płytszy i sam padnę na stok. Pod jakąś skałą stajemy na odpoczynek. Pojawia się Paweł, pytam go o Agę, a on potwierdza moje przypuszczenia, że wróciła na dół. Romek proponuje podział na dwie grupy: szybszą i wolniejszą. Wyrusza z przewodnikiem, a za nim idzie mały Paweł i Basia. Dołączam do nich, wiem, że odpoczynek i potworne zimno, które odczuwam, spowodują odmrożenia i mogą zmusić mnie do odwrotu. Zresztą czuję się nieco lepiej i chcę za wszelką cenę pokonać jak największą wysokość, nim opadnę z sił. Całą moją wodę i herbatę ma przewodnik opiekujący się Agą, więc mogę liczyć tylko na to, czego użyczą mi współtowarzysze. Na postoju wypiłem łyk wody z izostarem od Romka, teraz znów pali mnie pragnienie. Mały Paweł wyraźnie słabnie, idę za nim, ale nie wyprzedzam go, wiem, że to mogłoby złamać jego ducha. Za mną Basia, a zaraz za przewodnikiem niezłomny Romek. On i Basia mają ułatwione zadanie, ponieważ wchodzili wcześniej na Mt. Kenia i mają aklimatyzację. Ale tak czy inaczej ta noc to mordęga. Niebo lśni od gwiazd. Wyżej na stoku widzę światła czołówek - to inne zespoły pną się przed nami. Poza tym nie widać nic, wpatruję się w krąg światła czołówki i w plecy Pawła.
Stajemy na krótki postój przy krótkim, stromym podejściu. Stoi tu jakiś inny zespół, amerykański. Jeden z amerykanów siedzi na kamieniu, kompletnie wyczerpany. Jego kolega stoi nad nim i zachęca do dalszej wspinaczki. Uśmiecham się. Ja też czuję się wyczerpany, ale muszę sam się zagrzewać do trudu walki o każdy metr. Moje dłonie dawno już zmarzły na kość, nie czuję kilku palców, stopy są w niewiele lepszym stanie. Do tego jeszcze bolą mnie zęby, zmarznięte od oddychania ustami.
Wkrótce ruszamy, reszta naszej grupy jest tuż za nami. Paweł słabnie coraz bardziej, co gorsza, jego czołówka przestaje świecić, podobnie, jak czołówka Basi. Musimy się przemieszać, Basia idzie za Romkiem, a Paweł za mną. Teren staje się trudniejszy i co jakiś czas muszę odwracać się, żeby oświetlić Pawłowi drogę. Każde odwrócenie się to fala mdłości, ale nic nie mogę na to poradzić. Nasz przewodnik zgubił drogę i nagle, bez ostrzeżenia trafiamy na dwójkowy teren, muszę używać rąk do wspinaczki, jednocześnie nadal oświetlając drogę Pawłowi, który klnie mnie, zamiast podziękować. W uszach "The Ascent", świetny utwór na takie podejście. Jeszcze parę metrów i wychodzimy na brzeg krateru. Gilmans' Point, 5681 m. A więc to tutaj! To tu zawraca większość pewnych siebie Amerykanów i drobnych Azjatów. Dochodzi reszta uczestników naszej wyprawy. Paweł K. mówi, że Aga jednak idzie, ale jest jakieś 300 metrów poniżej. Cieszę się, choć nie mogę tyle czekać - nie czuję stóp, nie czuję dłoni. Wpycham do ust połowę marsa, jest zamarznięty i niemal łamię zęby, gdy ześlizgują się i zgrzytają. Sprawdzam kciukiem, czy żaden się nie ukruszył. Tym razem mam szczęście. Wyłączam mp3 i oddaję baterię Basi, żeby chociaż jej czołówka zaczęła świecić. Ruszamy dalej, już w jednej grupie. Trzymam się z przodu, zwalczyłem już słabość i nic nie może mnie powstrzymać. Przewodnicy śpiewają piosenkę, żeby dodać nam animuszu. Zastanawiam się, w jaki sposób zachowali tyle sił, tak wysoko. Uśmiecham się, czuję się już zwycięzcą. Idziemy po skałach, okalających potężny krater. Daleko po lewej ręce widać czołówki zespołów podchodzących innymi trasami. Mijamy Stella Point, skąd powinniśmy podziwiać wschód słońca. Jest jeszcze zbyt wcześnie, ale nie zatrzymujemy się. W szarym świetle przedświtu widać dokładnie dwa lodowce i równiny poniżej. Wschód już różowieje. Przyspieszamy kroku, wydaje się, że szczyt już niedaleko. Ale w rzeczywistości jest o wiele dalej, zatrzymujemy się jeszcze na krótki postój, żeby złapać tchu. Teren pod szczytem przypomina Czerwone Wierchy, brakuje jedynie roślinności. Kiedy znów ruszamy, idę na samym przodzie razem z Romkiem, niezwykle szybkim tempem. Pod tablicę na szczycie podchodzimy razem, kładę rękę na ramieniu Romka, a on, jakby zaskoczony, kładzie mi na ramię swoją. Jesteśmy pierwsi z naszej grupy, chociaż przed nami na szczycie pojawiło się już kilkanaście osób. Jest 06:29, wejście na szczyt zajęło nam pięć godzin i pięć minut. Nie mam aparatu, ale Romek robi mi zdjęcie swoim. Pożycza mi też swoje zapasowe okulary, bo słońce już wstało i zalewa szczyt ostrym, żółtym światłem. Dochodzi reszta naszych współtowarzyszy, robimy zdjęcia, gratulujemy sobie nawzajem. Brakuje tylko Agi i pana Ignacego. Zaczynam schodzić w dół, podejrzewając, że Aga dojdzie do Gilmans' Point i być może zechce stamtąd zawrócić. Zejście jest prostsze, niż podchodzenie, ale to w końcu prawie 6 tysięcy metrów, więc trzeba cały czas uważać, żeby za bardzo nie przyspieszyć, bo i teraz może powalić mnie choroba wysokościowa. Nad Gilmans' Point widzę Agę, podchodzącą z przewodnikiem - Stanley'em. Decyzję podejmuję w ułamku sekundy. Odwracam się do Pawła i proszę o zgodę. W chwilę później ruszam na szczyt raz jeszcze, z Agą i Stanley'em. Jest ciężko, ale już raz tego dokonałem, więc jest mi łatwiej, niż za pierwszym razem. Rozmawiam ze Stanley'em, Aga opowiada mi w skrócie, jak jej się szło, jak musiała czekać na Pana Ignacego, który nie zna angielskiego i musiała tłumaczyć, co mówią do niego przewodnicy, marznąc przy tym na kość. Dopiero na Gilmans' Point Stanley zostawił go pod opieką innych przewodników. Sam też porządnie zmarzł. Na szczycie jesteśmy o 07:52, robimy kilka zdjęć pożyczonym od Basi aparatem, bo nasz zamarzł. Widok jest piękny, ale nie mamy sił, by go zbyt długo podziwiać. Pijemy ciepłą wodę z termosu, jak się okazało, Shira nie zrobił nam herbaty, wlał tylko wodę. Zmieniam okulary Romka na własne, lodowcowe, i ruszamy w dół. Nie ma szans, żeby dogonić pozostałych - mają nad nami około dwóch godzin przewagi. Ale zostawanie tak długo na tej wysokości może się nieprzyjemnie skończyć. Docieramy do Gilmans' Point i bez zatrzymywania się przekraczamy brzeg krateru, schodząc w dół. Mróz już zelżał i zbocze zamieniło się w piaszczyste osypisko. Zmęczone stopy grzęzną w wulkanicznym pyle, Stanley zbiega w dół, ale moje zmęczone nogi nie chcą mnie słuchać. Schodzę, starając się oszczędzać lewą kostkę. Zbocze ciągnie się w nieskończoność, muszę przystawać po drodze, nieco niżej, pod skałą, zatrzymujemy się na dziesięć minut i zdejmuję jeden polar i kurtkę. Jest ciepło. Wypijamy wodę z butelki, oddychamy głęboko. Już widać dachy schroniska i namioty. Nogi ciążą jak ołów, wlokę się coraz wolniej. Podwójne wejście dało mi się we znaki. W końcu jednak docieramy na równinę i przekraczamy drzwi schroniska. Nasi współtowarzysze w większości drzemią na pryczach, ale ja wolę zjeść chińską zupę. Stanleyowi dajemy 80 dolarów, jest wyraźnie zadowolony. Ale zarobił na te pieniądze.
Dokonałem tego. Siedem miesięcy temu zastanawiałem się, czy będę jeszcze kiedyś chodził, a lekarze, gdy zapytałem o bieganie, wymieniali ze sobą znaczące spojrzenia. Znów jestem w formie.
Na obiad jemy... zupę, przypominającą nieco grzybową. Drugiego dania nie ma, zresztą na tej wysokości nie odczuwa się zbytniego apetytu. Pakujemy plecaki i wyruszamy w dół, do Horombo. Siodło jest wielkie, ciągnie się w nieskończoność, gdy wleczemy się powoli, noga za nogą, przez czerwoną równinę. Mijamy małe wzniesienie, stary krater. Zgodnie ze słowami Stanley'a, w tym kraterze rodzimowiercy do dziś w tajemnicy składają ofiary z bydła lub owiec. Trudno mi to sobie nawet wyobrazić, ale nie mam powodu, żeby nie wierzyć Stanley'owi. Droga dłuży się, trudy całego dnia dają mi się coraz bardziej we znaki. Kiedy wreszcie schodzimy z Siodła, wydaje mi się, że juz niedaleko, że za najbliższym zakrętem pojawią się dachy Horombo. Tymczasem droga jest znacznie dłuższa, niż mi się wydawało. Dokucza mi prawe kolano. Rozmyślam o swoim dokonaniu i próbuję wzbudzić w sobie coś na kształt dumy, ale zamiast tego zaczynam planować wyjazd w lipcu i zastanawiam się nad kwestią rachunku ze szpitala. Taki już mój los, że nie umiem cieszyć się niczym dłużej niż pięć minut. Przynajmniej moje koło zamachowe nigdy nie zwalnia, w pogoni za nowym, za nieznanym.
Po nieskończenie długim czasie docieramy wreszcie do Horombo. Siadam na ziemi, kompletnie wyczerpany. Gdybym tylko mógł pozostać w tej pozycji... Zamiast tego wstaję i biorę plecaki. Domek, który nam przydzielono, jest całkiem nieszczelny, wiatr, który wzmógł się znacznie, hula w środku, powodując kolejne ataki dreszczy. Jem kolację i wypijam piwo ze Stanleyem, a potem wsuwam się do śpiwora. To był długi dzień. Trzęsę się z zimna. Boli mnie brzuch i około 23 idę do toalety. Mam ostrą biegunkę. Nie wiem, jak to możliwe, że przetrzymałem marsz na szczyt i całą drogę aż do Horombo. Na trzęsących się nogach wracam do domku. Przed wejściem patrzę jeszcze na cudowne niebo, choć jest zimno jak diabli.

2 lutego, poniedziałek
--------------------------
Wstaję o piątej, znów muszę odwiedzić toaletę. Śniadanie sobie odpuszczam, wypijam tylko kubek herbaty i jestem gotowy do drogi. Przekazujemy przewodnikom i tragarzom napiwek i słuchamy piosenek. Robimy sobie zdjęcia i ruszamy w dół. Dziś musimy dojść aż do bramy parku. Obiad mamy zjeść w Mandara Huts, tam, gdzie spędziliśmy pierwszą noc. Szybko się męczę, choroba pozbawiła mnie reszty sił. Zjadam kilka kostek czekolady. Staram się chłonąć obrazy, pejzaże, żeby zapadły głęboko w duszę. Noga za nogą, wśród mgły, schodzimy coraz niżej. Mijamy podchodzących, pozdrawiamy tragarzy. Widzimy dużą grupę Polaków, niestety zbyt są zajęci sobą, żeby z nami porozmawiać. Jakiś tragarz schodzi w dół, trzymając w ręce odbiornik radiowy. Słyszę "People are Strange" i nucę sobie pod nosem. Mam świetny humor, chociaż ciało ledwie się trzyma. Marsz do Mandara trwa w nieskończoność, potykam się, kilka razy wykręcam nogę w kostce, co zawsze powoduje atak paniki. Jakoś docieramy do Mandara, śpiewam sobie "Płyną statki z bananami" i "Kapitan Hak", postanawiam sobie, że po powrocie pójdę na szanty do "Wielkiego Błękitu".
Na obiad podają znów zupę, tym razem jest to zupa warzywna z ziemniakami i makaronem. Mam dosyć eksperymentów kulinarnych, przed zejściem z Horombo odwiedziłem jeszcze raz toaletę, więc zadowalam się samą herbatą. Ostatni przychodzi Michał, który nadal bardzo źle się czuje. Paweł proponuje mu zwiezienie samochodem, ale Michał odmawia. Zaraz po obiedzie ruszamy dalej, teraz droga wiedzie przez las deszczowy. Staram się iść uważnie, ale po jakimś czasie robię głupi błąd - staję na belce i stopa ześlizguje się, a ja tracę równowagę. W ostatniej chwili udaje mi się wyprostować nogę i zeskoczyć na ziemię. Czuję, jak koszula na karku wilgotnieje. Jeszcze raz się udało. Upadek z tego konara skończyłby się z całą pewnością urazem kolana lub kostki. Staram się jeszcze bardziej uważać. Dochodzimy do granicy parku, na mostku czeka dwóch sprzedawców; jeden z nich trzyma na długiej żerdzi małego Kameleona. Romek kupuje od nich bandanę - flagę Tanzanii za dwa tysiące szylingów. Pytam się, czy mają jeszcze jakąś, ale niestety nie. Oferują mi koszulkę albo kapelusz, ale rezygnuję. Przekonałem się o przydatności chustki, ale nie zamierzam wygłupiać się i wkładać kapelusza. Poniżej jeszcze jeden sprzedawca, dzieciak, pytam go o bandanę, a on zobowiązuje się ją załatwić. Przedstawia się jako Mister Price, niemal nie wybucham śmiechem. Wychodzimy z parku Kilimanjaro. Pierwsze kroki kieruję oczywiście do toalety, ale potem kupuję w sklepie z pamiątkami coca-colę. Gdzieś na zapleczu dostrzegam bandanę, ale cena to pięć tysięcy szylingów, więc na razie rezygnuję. Czekamy na resztę współtowarzyszy. Mister Price zniknął gdzieś na dobre, więc decyduję się na zakup bandany, choćby i za pięć tysięcy. Ale tym razem sprzedawczyni podaje jako cenę trzy tysiące.
- Ahsante. - mówię i po chwili już zawiązuję sobie na szyi flagę Tanzanii. Polubiłem ten kraj i jego mieszkańców, tak ciężko pracujących na chleb. To prawda, że wielu Tanzańczyków nie robi po prostu nic, siedząc przy drogach i obserwując przejeżdżające samochody, ale przecież wielu z nich pracuje z takim mozołem na swoje utrzymanie, jak choćby obsługa hotelu w Arushy, pracująca na jedną zmianę, trwającą od przedświtu aż do późnej nocy, czy też nasi tragarze i przewodnicy.
Schodzą się pozostali, więc czas na wypełnianie certyfikatów i powrót do Arushy. Ale przed wejściem do autobusu czeka nas niemiła niespodzianka - nasze plecaki leżą w rzędzie przed autobusem, a przy każdym plecaku stoi tragarz, który go niósł. Przewodnicy każą nam sprawdzić, czy wszystko jest w plecakach, ponieważ nie ufają tragarzom. Czuję, jak uszy palą mi się ze wstydu. Dokładam do plecaka polar i nie sprawdzam niczego, oddaję go ludziom stojącym na dachu, żeby spakowali go do podróży. Inni postępują podobnie; nie wyobrażam sobie, żeby po tylu dniach wspólnej wędrówki nie ufać sobie nawzajem. Siadamy w autobusie, gdy nagle pojawia się Mister Price z bandaną. Mówię mu, że już sobie kupiłem i pokazuję na moją bandanę. Nie było go całą wieczność, więc jego strata. Mówi mi coś jeszcze o tym, że jego bandana jest wyprodukowana w Tanzanii, a moja w Chinach, ale już go nawet nie słucham.
Jedziemy z powrotem, w ciasno zapełnionym autobusie. Jest cicho, atmosfera jest napięta. Po jakiejś godzinie, może półtorej godziny zatrzymujemy się przy jakimś sklepie na odpoczynek. Kupuję jakieś napoje, jest bardzo gorąco. Brzuch nadal mnie boli, więc nie decyduję się na "Kilimanjaro". Nagle ktoś zaprasza nas do jakiejś sali w budynku obok, wygląda wyjątkowo obskurnie - jest cała wylana betonem, strop podtrzymują bambusowe chyba belki, a wokół obwodu sali wykuty jest głęboki na jakieś trzydzieści centymetrów rynsztok. Okazuje się, że to jakaś sala weselna. Kelnerzy szybko przynoszą stoły, przy których siadamy razem z tragarzami. Jak się później okaże, zaprosił nas wszystkich Krzysztof, ale w tamtej chwili wszystko owiane było tajemnicą. Nie mam sił na piwo, więc proszę o kolę. Obok mnie siedzi przewodnik Joseph, w nienagannie czystym kapeluszu z gore-texu. Pije piwo Serengeti, część pozostałych też wybrała piwa, a pozostali piją Konyagi, spirytusową nalewkę na ziołach. Tragarze rozmawiają ze sobą w swahili, my po polsku, robi sie nieprzyjemnie, a w dodatku nikt z nas nie wie, czemu ma służyć to spotkanie. Po pierwszej kolejce wracamy do autobusu. dopiero wtedy Krzysiek prosi o piosenkę. Tragarze nie każą sobie dwa razy powtarzać - śpiewają "Jambo" i "Kilimanjaro", śpiewają kolejne piosenki, które słyszę po raz kolejny. Alkohol rozluźnił ich hamulce, nie wstydzą się już nas, białych, przybijają z nami piątki, chcą wciągnąć do zabawy. Shira, na którego oni wołają Rastaman, z bandaną-flagą Tanzanii w dłoni podaje rytm. Kierowca podgłaśnia muzykę, żeby zagłuszyć , śpiewających. Słychać "Get up, stand up", tył autobusu wyje po prostu. Tragarze machają do mijanych kobiet, z przyjemnością patrzę, jak jedna z nich również do nich macha. I myślę sobie o europejkach, które w takiej sytuacji udają, że doznały wybiórczej ślepoty. Przez całą drogę do Arushy słuchamy rytmów reggae.
Rezygnujemy z kąpieli i idziemy na miasto. Jakimś cudem trafiamy na pierwszą porządną restaurację od czasu pizzerii w Nairobi. Zamawiam sobie makaron z warzywami, zapiekany z serem, reszta głównie różnie postacie steku. Niestety, moje danie okazuje się być tym samym paskudztwem, które jadłem przez tyle dni w górach - warzywa to pokrojone na grubo twarde marchewki, bakłażany i papryki. Zjadam więc sam makaron, popijając Tuskerem. Na deser zjadam ciastko dnia, które rownież nie jest rewelacyjne. Wracając do hotelu wstępujemy do sklepu; kupuję jeszcze dwa Tuskery, kolę, jakieś herbatniki. Bierzemy kąpiel, a wieczorem idziemy do mieszkających po sąsiedzku górali - Basi i Rafała. Wypijam po piwie, a potem kurtuazyjnie nieco wódki. Jest też Krzysiek i Paweł z Warszawy, jest pan Ignacy i pan Piotr, jest Basia. Oglądamy filmy, krąży kubek z wódką, potem ze spirytusem. Na szczęście ktoś przewraca prawie pełną butelkę 0,75 Smirnoffa, bo zacząłem się obawiać, że wieczór skończy się jak zwykle pijaństwem. Tymczasem Rafał zaczyna śpiewać, pozostali mu wtórują, nawet okropnie fałszujący, pijany już kompletnie Paweł. Dziadkowie idą do siebie, my też próbujemy, ale zostajemy zatrzymani przemocą. Piosenki biesiadne, Rodowicz, piosenki górskie, wreszcie żołnierskie, nawet - na moją prośbę - "Po ten kwiat czerwony". Piosenki okraszane są tańcami na łóżku. Jestem oszołomiony ilością piosenek i potęgą głosu Rafała. Próbuję kilkakrotnie skłonić go do zakończenia koncertu, jest już dawno po dwunastej w nocy, ale moje prośby spełzają na niczym. Około pierwszej udaje nam się wreszcie wydostać i umknąć do siebie. Śpiewy trwają w najlepsze, słychać je nie tylko w całym hotelu, ale z pewnością rownież na ulicy i w sąsiednich domach. Zakrywamy się moskitierą i wypijamy wieczorną herbatę. Dopiero o drugiej do drzwi Rafała puka dziewczyna z obsługi hotelu i żąda zakończenia zabawy. Słyszę jeszcze, jak Krzysiek namawia ją, żeby weszła i potańczyła z nimi. Dziewczyna odmawia i jeszcze dobitniej artykułuje swoją prośbę. Zalega wreszcie cisza. Nastawiam budzik na piątą, to już za trzy godziny. Barbarzyństwo.

3 lutego, wtorek
-------------------
Budzik w zegarku przypomina nam o tym, że na wakacjach trzeba wstawać grubo przed świtem. Biorę prysznic, żeby się nieco orzeźwić. Zza okna dobiega głos muezzina. W zasadzie nie przeszkadza mi to, o wiele bardziej drażni mnie butny, grzeszny, zanurzony w przepychu kościół katolicki. Tu żaden mułła nie jeździ mercedesem i nie obnosi się ze złotą sikorą, a raczej dzieli dole i niedole wiernych.
Schodzimy na dół, gdzie czeka już tradycyjne śniadanie. Wczorajsze śpiewy górali nie pozwoliły chyba nikomu zasnąć, więc witają nas poszarzałe twarze. Oceniam, że dziś będzie gorąco, więc wsiadam do busa w krótkich spodniach i koszulce. Jedziemy do Ngoro Ngoro National Reserve. Park położony jest w ogromnym, zapadniętym kraterze, którego ściany utrudniają zwierzętom wydostanie się na zewnątrz. Zresztą pewnie jest im tam na tyle przyjemnie, że nie chcą się przenosić. Kierowca mówi, że w parku nie ma żyraf, właśnie ze względu na zbyt duże nachylenie stoków. Ich nogi są za słabe, żeby mogły dostać się do środka.
Przy drodze spotykamy stado pawianów, jedzących trawę. To pierwsze stado małp, jakie widzimy od przyjazdu. Jest to jedna z rzeczy, która mnie w Afryce najbardziej zdziwiła - sądziłem, że małp jest tu mnóstwo, a tymczasem widziałem tylko jedną w Masai Mara i dwie w Kilimanjaro. Pawiany są brzydkie, a kierowca przestrzega przed otwieraniem okien, ponieważ potrafią rzucić się i ugryźć. Nawet nie myślę o otwieraniu czegokolwiek, jest mi tak koszmarnie zimno, że wciskam dłonie pod pośladki, żeby choć trochę się ogrzały. Paweł z Warszawy śpi, zmęczony wczorajszym pijaństwem i śpiewami. Robię mu zdjęcie, żeby był dowód w sprawie. Samochód wspina się na krawędź krateru, patrzymy na wspaniałą panoramę, na Lake Manara Park. Myślę o tym, że nie zobaczę jezior Tanganika i Victoria, i wodospadów Victoria Falls. Szansy na to, że przyjadę tu kiedyś jeszcze raz, właściwie nie ma. Ale dziś spojrzę na Wąwóz Olduvai, gdzie narodził się człowiek. Droga zmienia się z asfaltowej w piaszczystą, jedziemy po krawędzi krateru do wewnętrznej bramy. W dole jeziora mienią się jak roztopiony ołów, obok drogi rosną Akacje. Zjeżdżamy sześćset metrów w dół i już jesteśmy w parku. Paweł daje mi swój polar, bo robi mu się niedobrze od wczorajszej wódki i chłód pomaga mu przetrwać. Powoli się rozgrzewam.
Zwierząt jest mnóstwo, najpierw mijamy wielkie stado gnu, potem kilka zebr, które tutaj mają grzbiety w lekko brązowym odcieniu, zupełnie, jakby spaliło je słońce. I nic dziwnego - mi już schodzi skóra z karku i z uszu. Jeszcze kawałek dalej napotykamy trzy lwy, samiec nie ma nawet jeszcze grzywy. Lwy przechodzą tuż obok samochodu, kładą się w wysokiej trawie i obserwują z daleka pasące się zebry, które właśnie przekraczają drogę. Kierowca zwraca nam uwagę na przewodniczkę stada, która najpierw sama sprawdza, czy po drugiej stronie drogi jest bezpiecznie i dopiero wtedy daje znać pozostałym zebrom, że mogą przechodzić. Każda z pozornie spokojnie pasących się zebr patrzy w inną stronę, szukając lwów. Kierowca liczy na to, że lwy podniosą się i zaczną polowanie, ale widocznie jadły coś w nocy, bo teraz tylko patrzą. Jedziemy dalej. Za zebrami idą gnu, które nie są w ogóle zorganizowane i unikają niebezpieczeństwa, bezmyślnie naśladując ich zachowanie. Zebry są piękne, wzory na każdej mają niepowtarzalny charakter, wywołują hipnotyzujące powidoki. Jedziemy dalej, widzimy płochliwe guźce, które na każdą próbę zbliżenia się do nich rzucają się do ucieczki. Samce potrafią w miejscu zawrócić, podskakując i odwracając się za pomocą energicznego skrętu tułowia i machnięcia ogonem.
Jakiś człowiek macha do nas - samochód wpadł w błoto i nie może wyjechać. Nasz kierowca zatrzymuje się, a kierowca drugiego busa podjeżdża od tyłu, żeby wypchnąć zagrzebany samochód. Koła od razu grzęzną w błocie, a kierowca robi najgłupszy błąd - przyciska gaz i bezmyślnie doprowadza do tego, że tylne koła zanurzają się aż do osi. Teraz już dwa pojazdy są unieruchomione. Kierowca pierwszego pojazdu prosi naszego kierowcę o pożyczenie akumulatora, w żadnym z samochodów nie ma klucza, ale Krzychowi jakoś udaje się zdjąć zapieczone śruby. Nic to jednak nie daje.
Moja sympatia do Tanzańczyków nieco topnieje - kierowcy są nieprawdopodobnie bezmyślni, na cztery samochody, które biorą już udział w akcji ratunkowej nie ma ani jednej liny holowniczej, zaledwie jedna łopata. Główny udział w wypychaniu samochodów mają Polacy, podkładają kamienie pod opony i jakoś udaje się wypchnąć nasz drugi samochód na suchy teren. Tymczasem podjeżdża kolejny samochód, z przodu, i od razu się zakopuje. Górale wypychają go do tyłu, ale kierowca podjeżdża od razu do przodu, grzęznąc w tym samym miejscu. Wszyscy mają dosyć tej głupoty, zmarnowaliśmy w tym miejscu półtorej godziny, więc odjeżdżamy. Jedynym zyskiem była możliwość stanięcia na trawie w Ngoro Ngoro, co jest w zasadzie zakazane, poza wyznaczonym miejscem na jedzenie lunchu.
Zatrzymujemy się w pobliżu guźców i kierowca pokazuje jakieś rude kłaki. To hieny, leżące w rowach wypełnionych wodą. Kwas w ich żołądkach jest tak silny, że muszą się chłodzić, żeby wytrzymać ból. To wyjątkowo brzydkie zwierzęta, mogą się z nimi równać chyba tylko antylopy gnu, ze swoimi wielkimi, pociągłymi pyskami i brodami. Kawałek dalej, w jakimś zbiorniku wodnym widzimy po raz pierwszy hipopotama, który leży na boku i ruchami krótkiego, umięśnionego ogonka chlapie sobie wodą na wystający z wody bok. Jest wyraźnie szczęśliwy, wydaje z siebie zadowolone pomruki. Później mijamy jezioro, w którym żerują flamingi, które w Polsce nazywa się z bliżej nieznanych mi względów czerwońcami (jest to tym dziwniejsze, że maja kolor różowy). Zatrzymujemy się na lunch nad mniejszym jeziorem, należącym do rodziny hipopotamów, kierowca przestrzega nas przed ptakami, które potrafią wyrwać z ręki jedzenie. Jakoś ciężko nam to sobie wyobrazić, ale patrzymy ciekawie razem z Romkiem, rozpakowując nasz lunch box'y. Atak jest niespodziewany, słyszę tylko szum skrzydeł i uderzenie szponów, i już ptak unosi się w powietrze z moją kanapką. Nawet nie zdążyłem się przestraszyć czy odsunąć. Wracamy do samochodu, śmiejąc się z siebie. Zwierzęta okazały się górą.
Pojawiają się małe żółte ptaszki, podobne do kanarków. Nie boją się wcale, wlatują do samochodu w poszukiwaniu okruszków, dajemy im trochę ciastek, podobnie jak płochliwym, dużym nielotom, podobnym do bażantów.
Po lunchu ruszamy dalej i udaje nam się dostrzec w oddali dwa nosorożce. To bardzo niebezpieczne, agresywne zwierzęta, więc wcale nie żałuję, że zachowały taki dystans. Idą powoli, majestatycznie, oddalając się w głąb parku, gdzie nie wolno wjeżdżać. Podoba mi się to, że zwierzęta mają swoje samotnie, gdzie nikt nie burzy ich spokoju.
Czas już wracać, na niebie zbierają się wielkie burzowe chmury. Jeszcze tylko grupa potężnych słoni z długimi ciosami, zjadająca jakieś krzaki, wyposażone w długie, ostre kolce. Opuszczamy park w strugach deszczu. Patrzę przez ramię. Nigdy tu już nie przyjadę, więc chcę schować ten obraz na dnie duszy, by dołączył do wspaniałego pokazu slajdów, na który patrzę, gdy jest naprawdę źle.
Wracając kupujemy czerwone banany, ich smak jest niesamowity, pełny. Nasze pastewne banany nie będą nam już nigdy smakować po tych, które jedliśmy tutaj. Dojeżdżamy do Arushy, która wygląda tym bardziej obskurnie po tych wszystkich wspaniałych widokach. Paweł prosi, żebyśmy sami znaleźli sobie miejsce na kolację, więc zamiast wziąć prysznic ruszamy na miasto. Jest tak gorąco, że i tak spocilibyśmy się jak myszy. Idziemy ciemnymi ulicami, gdzie wokół widać same czarne twarze. Przechodzimy kwartał za kwartałem, ale nigdzie nie ma miejsca, w którym chcielibyśmy coś zjeść. Aga boi się, ale ja zachowuję spokój. Nikt nas nie zaczepia, ale ciekawskie spojrzenia są wymowne. Po jakiejś półgodzinie znajdujemy pizzerię. Naniesione na kartę dopiski mówią same za siebie: "Great Place", "Saved my life". Oprócz pizzy są tu również koktajle mleczne i hamburgery. Zamawiamy dwie pizze Ngoro Ngoro, do tego dwie kole. Jest przyjemnie, czysto. Zjadamy pyszną kolację, ale gdy zbieramy się do wyjścia przez otwarte drzwi do środka wbiega pełną parą szczur i od razu znika w kuchni. Wyglądał komicznie, jakby się spieszył do domu. Śmiejemy się, już nic nas nie może zaskoczyć. Wracamy do hotelu. Okazuje się, że tylko my poszliśmy sami, cała reszta odwiedziła znów tą samą restaurację, w której jedliśmy wczoraj. Cóż, ich strata. Jeszcze tylko prysznic i sen. Jutro powinniśmy spać na Zanzibarze.

4 lutego, środa
------------------
Budzik dzwoni o 4:30, godzina jest absurdalna po prostu, ale niesie mnie myśl o wieczornym odpoczynku w hotelu na plaży. Pakujemy plecaki i znosimy na dół, jemy po raz ostatni śniadanie w Arushy. Po piątej wyruszamy na dworzec, wprawdzie wyjazd ma nastąpić o szóstej, ale trzeba być na miejscu na długo przed odjazdem, tak przynajmniej twierdzi Paweł. Dworzec jest niedaleko. Wkładamy plecaki do luku bagażowego i zajmujemy miejsca. Wokół kręci się kilku podejrzanych ludzi, nie wiadomo, czy to obsługa autobusu, czy złodzieje. Na cały regulator leci płyta Celine Dion, której nie trawię z wielu powodów. Za kierownicą siada jakiś dzieciak i podjeżdża autobusem kilkanaście metrów. Wokół jakiś niezdrowy ruch, pasażerowie przeciskają się na koniec autobusu, by za chwilę przeciskać się z powrotem do wejścia, uliczni sprzedawcy podnoszą butelki z wodą i paczki orzechów na wysokość okien autobusu. Wyjeżdżamy z półgodzinnym opóźnieniem. Oprócz kierowcy jadą z nami trzej faceci, których zajęcie polega na wysiadaniu co kilkaset metrów i naganianiu potencjalnych pasażerów. Jeden z nich zajmuje się wkładaniem bagaży do luków. Stajemy przy każdym zabudowaniu, każdej stacji benzynowej, przy każdym niemal przechodniu. Jestem coraz bardziej wściekły, w końcu autobus to nie jakaś ryksza jadąca między wioskami i wioząca towary na targ. Na jednym z przystanków zabieramy mężczyznę ubranego w garnitur słabej jakości. Zaczyna głosić jakieś kazanie czy też modli się głośno, wręcz krzyczy. Zaczyna się powtarzać, w ręku ma biblię czy brewiarz. Stoi tuż obok mnie, więc trudno go zignorować. Staram się zachować spokój, ale to, co dzieje się wokół jest nie do zniesienia. Wreszcie, po nie wiem jak długim czasie wariat z biblią wysiada. Autobus jest już niemal pełen, więc przystanki robią się rzadsze, natomiast pasażerowie, którzy wsiedli tylko po to, by przejechać kilka-kilkanaście kilometrów zaczynają wysiadać. Przed nami siedemset kilometrów, a prom na Zanzibar odbija o 16, więc moje zdenerwowanie nie jest nieuzasadnione. Czuję się oszukany przez przewoźnika, nie potrafię też zrozumieć, czemu Paweł nie wynajął busa, skoro rok i dwa lata temu przez spóźnienie autobusu wyprawa musiała nocować w Dar es Salaam. Na horyzoncie widzimy Kilimanjaro i na chwilę zapominam o wszystkim.
Około 13 zatrzymujemy się na półgodzinny postój, kierowca twierdzi, że za dwie godziny będziemy na miejscu. Stajemy przy ogromnym fast foodzie, jeśli można to tak nazwać. Jest tu kilkanaście małych sklepików i barów, serwujących głównie wysuszone kurczaki i steki. Wypijam kolę i zagryzam babeczką, niestety nie ma tu nic dla wegetarian. Mam nieco lepszy nastrój, ponieważ zacząłem na powrót wierzyć w to, że zdążymy na czas. Niestety, są to próżne nadzieje. Autobus znów zaczyna częściej się zatrzymywać. Na przystankach do środka wchodzą sprzedawcy wody, zielonych pomarańczy i orzechów. Przez cały dzień jest potwornie gorąco i zastanawiam się, czy ktokolwiek je w taką pogodę wysokokaloryczne orzechy. Przede mną siedzi śliczna kobieta z dzieckiem, niestety wyjątkowo ruchliwym i niegrzecznym. Przez dwie godziny usiłuje na przemian zamalować skórę na moich nogach, smarując je czekoladą, a potem próbuje zerwać wierzchnią warstwę skóry, żebym miał taki kolor, jak wszyscy. Mam obślinione spodnie i udo. Bolą mnie wszystkie mięśnie i kości od niewygodnej pozycji. W Dar es Salaam jesteśmy dopiero o 16:45, po prawie jedenastu godzinach jazdy. Pakujemy się natychmiast niemal do taksówki-półciężarówki. Michał jedzie do hotelu, następnego dnia ma samolot do Amsterdamu. My jedziemy do portu, dwanaście osób i kierowca w jednym samochodzie. W szoferce jest nas pięcioro, trójka na tylnej kanapie, czwórka na pace razem z plecakami. Kierowcy i przechodnie patrzą na nas jak na cyrkowców. Jest wesoło, łudzimy się, że zdążymy na jakiś prom, ponoć są jakieś później, towarowe wprawdzie i dużo wolniejsze, ale gwarantujące nocleg w ludzkich warunkach. Kierowca mówi, że do portu są jakieś dwa kilometry, ale łże jak pies. Po dwudziestu minutach zatrzymujemy się przy marinie. Ostatni prom już dawno odpłynął. Nie ma innej możliwości dostania się na Zanzibar, utknęliśmy w Dar es Salaam. Zachowuję spokój, chociaż w środku czuję silny zawód. Idziemy do Luther Hostel, gdzie wszystko pokrywa kurz, a po ścianach wędrują karakany. Na szczęście jest klimatyzacja; Dar es Salaam jest najgorętszym i najbardziej wilgotnym miejscem ze wszystkich, w których byliśmy. Nie ma czym oddychać, powietrze stoi nieruchomo. Idziemy coś zjeść, ale większość knajp jest obskurna i brudna, po długich poszukiwaniach udaje nam się znaleźć fajną indyjską restaurację. Jest wprawdzie drogo, ale należy nam się jakaś przyjemność po tym strasznym dniu. Obiad upływa w przyjemnej atmosferze, chociaż drugi już raz z rzędu musimy zapłacić za siebie, mimo, że posiłki miały być w cenie wyjazdu. Wracamy do hotelu, po drodze kupując wodę i kolę. Ceny koli różnią się znacznie pomiędzy sobą, co przypomina mi sytuację z filmu "Upadłe Anioły". Śmieję się z tego wszystkiego, bo co mi pozostało. W drodze powrotnej trochę błądzimy. Prysznic nie działa, więc trzeba skorzystać z uprzejmości Rafała i Basi. Odnoszę im klucz na górę, gdzie zmuszają mnie do wypicia szklanki ciepłej wódki. Wieczór spędzamy przed telewizorem, oglądając telenowele w swahili. Robię podkład: "Jechałam kiedyś autobusem z Arushy. Da się wytrzymać."
Karakan wędruje przez ścianę i znika w szufladzie biurka.
Moskitiera jest aż ciężka od brudu i kurzu. Noc spędzam, na zmianę włączając i wyłączając klimatyzację, ponieważ bez nawiewu jest zbyt gorąco, a z nawiewem zbyt zimno.

5 lutego, czwartek
---------------------
Okazuje się, że inni spędzili tę noc jeszcze gorzej. Romek spał w pokoju bez klimatyzacji, chłodził się biorąc prysznic, do tego pogryzły go komary. Paweł z Warszawy i Krzysiek jak zwykle pili wódkę, Paweł jest w złym stanie, zaraz po wejściu na prom rozwala się na ławeczce pod oknem i śpi całą drogę. Do śniadania dostajemy herbatę z mlekiem, nie jestem w stanie zmusić się nawet do spróbowania. Do tego nieśmiertelny omlet, na który nie mogę już patrzeć. Po jedzeniu bez żalu opuszczamy Luther Hostel i idziemy na przystań. Prom już czeka, facet przy wejściu wpuszcza jakiś swoich znajomych. Pytam go, czy to osobna kolejka dla jego rodziny, ale on bez mrugnięcia okiem mówi mi, że przecież zwrócił im uwagę, że łamią przepisy. To już inny świat, świat arabski. Siadamy w niezbyt dobrym miejscu, ale nie przejmuję się tym za bardzo. W końcu to tylko dwie godziny. Wyglądam przez zachlapane rozbryzgami szyby, obserwuję charakterystyczne łodzie żaglowe z trójkątnym grotem. Wiele bym dał, by móc na nich pożeglować.
W telewizorze, który możemy oglądać pod dziwnym kątem, puszczają Drużynę Pierścienia, napisy są niewyraźne, ale dialogi i tak nie są zbyt interesujące. O wiele większe wrażenie robią na mnie wspaniałe nowozelandzkie pejzaże. Promem kołysze dość mocno, ale na mnie ngdy nie robiło to większego wrażenia. Może gdybym spędził więcej czasu na morzu, mógłbym zachorować, kto wie. Dwie godziny mijają szybko i już przybijamy do portu Zanzibar. Dokerzy wypakowują plecaki, nie przejmując się zupełnie tym, że coś może się połamać. Znów trzeba wypełniać jakieś formularze, podejrzewam, że nikt ich nawet nie czyta, nie mówiąc o analizowaniu. Dobrze, że nie trzeba chociaż płacić za wizę. Zanzibar wprawdzie jest częścią Tanzanii, ale ma charakter autonomiczny i wszystkiego należy się spodziewać. Wsiadamy do busa, zdecydowanie zbyt małego dla dwunastu osób. Na moje pytanie, czemu jedziemy w taki sposób, Paweł K. odpowiada, że tak jest taniej. Cóż, widocznie za mało zapłaciliśmy za ten wyjazd i trzeba dodatkowo oszczędzać. Jestem zniesmaczony tym wszystkim.
Hotel nazywa się Casa del Mar i znajduje się na południowo-wschodnim krańcu wyspy, w wiosce Jambiani. Hotel to kilka dużych chat, zbudowanych tradycyjną metodą, z drewnianych bali, desek i kawałków rafy koralowej, kryta strzechą z liści bananowca. Pokoje mają własne tarasy, a moskitiera jest rozpięta na drewnianej ramie i wygląda jak baldachim. Pomiędzy budynkami rosną palmy kokosowe. Kilka kroków od hotelu jest ogrodzenie, oddzielające podwórze od plaży. Po plaży krążą różni naciągacze, ale nie wolno im wejść na teren hotelu. Tu jesteśmy bezpieczni od nieustannego nagabywania. Chodzimy po plaży, próbujemy pływać w ciepłej, słonej jak cholera wodzie. Przez całe kilometry woda sięga do pół łydki, do kolan. Po dwóch godzinach mam dosyć, zawracam więc. Udało mi się zerwać paski w prawym sandale i zachlapać sobie oczy słoną wodą. Nie sądziłem, że będą takie problemy z pływaniem, może akurat ten zakątek wyspy nie nadaje się do tego? Na płyciźnie znajduję mnóstwo krótkich kołków, wbitych w piasek. Zastanawiam się, co czego służą. Wracam w jednym sandale i nie udaje mi się tym razem uniknąć jeżowców. Czuję, że jakiś kolec wbija mi się w bok stopy. Przy brzegu stoją drewniane łodzie. Silny wiatr zgina korony palm, przypomina mi pogodę nad naszym morzem, w Gdańsku. Zapada noc, noc w raju.

6 lutego, piątek
------------------
Ta noc nie należy do udanych. Moskitiera jest nieszczelna i kilka komarów dostaje się do środka, zbierając krwawe żniwo. Dostaję też kataru i co jakiś czas muszę wydmuchiwać nos. Wstajemy po piątej, biorę szybki prysznic i jestem gotowy na wielki dzień. Paweł z Warszawy znów jest na kacu, wstał wprawdzie, ale rezygnuje z wyjazdu i idzie spać. Sześć pozostałych osób wsiada do busa i ruszamy. Mamy w planach nurkowanie i obserwację delfinów. Jest chłodno. Jedziemy około pół godziny, by wysiąść na jakiejś plaży. Prawie wszystkie budynki na wyspie są wzniesione z koralowca, ale rzadko są wykończone czy chociażby pokryte dachem. Często zamiast drzwi czy fragmentów ścian widać kawałki plecionej z liści bananowca maty. Wszystko to napawa mnie smutkiem.
Idziemy przez płycizny do łodzi, niosąc sprzęt do nurkowania - fajki, płetwy i maski. Ja zrezygnowałem z płetw, moja lewa noga i tak nie jest w stanie wykonywać ruchu potrzebnego do sensownego wykorzystania płetw, zresztą nie chciałem nic wypożyczać, skoro fajkę i maskę mam własne. Łódka jest ciężka i ma stary, zdezelowany silnik, który strasznie wyje. Na wodach zatoki jest już kilka łodzi. Jak tylko nad wodą pojawia się grzbiet delfina, wszystkie łodzie płyną w tamtą stronę. Nasza łódź jest na tyle wolna, że nie mamy szans zdążyć na czas. Inni zdążą już wskoczyć do wody i nawet wrócić na pokład, nim nasza łódź podpłynie na miejsce. Śmieję się z tego, proponuję nawet przejście do drugiej atrakcji dnia - nurkowania przy rafach koralowych.
Ale nagle kapitanowi naszej krypy udaje się znaleźć na czas we właściwym miejscu. Wskakujemy do wody, nikt z nas nie ma doświadczenia w nurkowaniu, więc woda wlewa się przez fajki, ale to nieważne. Pod powierzchnią, w głębinie, widać rodzinę delfinów. Dwa są większe, wydaje mi się, że trzeci to maluch, a duże starają się odciągnąć nurków od niego. Jeden z delfinów płynie ku powierzchni, nurkowie rzucają się w jego stronę, ale ja nie chcę się tłoczyć, zresztą bez płetw nie jestem w stanie konkurować z innymi nurkami. Podpływam do miejsca nad pozostałymi delfinami. Drugi z dużych delfinów płynie w moją stronę, prosto na mnie. Otwiera pyszczek i widzę rząd trójkątnych, ostrych zębów. Przez głowę przebiega mi myśl, że przecież to drapieżnik, że może mnie chwycić tymi zębami. Ale w tej samej chwili przepełnia mnie niezwykła euforia i już mi obojętne, czy mnie ugryzie. Jest piękny. Uśmiecha się do mnie swoim pyszczkiem, a ja uśmiecham się do niego. Wyciągam dłonie, chcę go dotknąć, ale jest o metr zbyt daleko. Teraz już wiem, czemu wyspiarskie ludy oddawały cześć tym mądrym zwierzętom. Widok delfina, jego bliskość zostanie na zawsze w moim sercu.
Płyniemy dalej, kapitan zarzuca kotwicę i znów wskakujemy do wody. Obserwuję dno i udaje mi się wypatrzyć kawałek rafy koralowej. Schodzę na dno i już na wyciągnięcie ręki mam żywe rozgwiazdy, ukwiały, kolorowe ryby. Dotykam koralowca, jest szorstki. Schodzę na dno także w innych miejscach, ale w końcu nagły ból ramienia powoduje, że zawracam do łodzi. To parzydełka ogromnej meduzy. Niestety, jestem już pomiędzy nimi, czuję ból na twarzy, na udach i plecach. Reakcja jest oczywiście za słaba, żeby się utopić, ale nie jest to przyjemne przeżycie. Wchodzę do łodzi, zresztą wkrótce potem zawracamy ku plaży. W zrujnowanym budynku jemy śniadanie, na szczęście są chapati, więc mogę tym razem odpuścić sobie omlety. Po śniadaniu robimy sobie zdjęcie przed ogromnym baobabem i jedziemy do hotelu. Dostajemy jeszcze owoce, zamawiamy sobie fantę, która tutaj ma niepowtarzalny, owocowy smak. Stanę się uzależniony od fanty przez najbliższe dni.
Po drugim śniadaniu wyruszamy na przechadzkę po wiosce, w zasadzie zamierzamy odwiedzić sklepy z murzyńską sztuką, ale nie udaje nam się znaleźć sklepu, o którym mówiła nam obsługa hotelu. Jest południe i to nie najlepsza pora na spacer. Jest niewyobrażalnie gorąco, więc zawracamy do hotelu, idziemy po plaży. Jakiś dzieciak pokazuje nam piękną, brązową muszlę, a potem rzuca ją i biegnie gdzieś ze swoim kolegą. Podnoszę skarb i idę za nim - chcę mu dać jakieś pieniądze, ale znika gdzieś i nigdy już się nie spotkamy. Szkoda.
Dochodzę do hotelu z potwornym bólem głowy. Mogę już tylko paść na łóżko i spróbować zasnąć. Mam udar. Moja bandana, zmoczona w zimnej wodzie daje trochę wytchnienia. Zasypiam i wstaję dopiero na obiad. Porcje tu są ogromne, a jedzenie smaczne, chociaż codziennie dostaję te same zapiekane warzywa. Do tego zjadam frytki i trochę ryżu, ale głowa boli mnie ciągle, więc idę do pokoju przed podaniem deseru. Śpię jeszcze dwie godziny, nim ból przejdzie na tyle, że mogę wyjść na zewnątrz. Jest wieczór. Na stole w pokoju czeka na mnie deser, zabrany przez Agę - smażone małe banany, teraz wprawdzie już zimne, ale ciągle pyszne. Połykam trzy tabletki przeciwbólowe i idziemy do pobliskiego pubu razem z Krzyśkiem i Pawłem. Poznajemy miejscowego kolegę Krzyśka - mija dłuższa chwila, nim Krzysiek przypomni sobie jego imię: Rasta Baby. Wypijamy po piwie i idziemy na kolację, która jest wierną kopią obiadu. Po kolacji jeszcze krótki spacer po plaży. Zanim jednak zdążyłem się położyć, Krzysiek z Pawłem zmuszają nas do udziału w wieczorku z Rasta Baby i jego kolegami. Palą ognisko i grają na bębnach, a jeden śpiewa. Wychodzi to bardzo słabo, gorzej nawet, niż podobne koncerty na plaży w Sopocie. Myślę o Festiwalu Ognia, na którym byliśmy z Maćkiem. W ustach mam ciągle smak Konyagi, spirytusu o smaku jakiejś rośliny. W końcu wracamy do hotelu. Tym razem dokładnie spryskuję moskitierę preparatem przeciw komarom. Śpię spokojnie.

7 lutego, sobota
-------------------
Po śniadaniu wszyscy oprócz nas wyjeżdżają na farmę goździków, a potem do Stone City, po pamiątki. Wyjazd kosztuje trzydzieści dolarów, więc dość drogo, a poza tym nie mamy specjalnej ochoty na oglądanie przypraw. Zamiast tego po raz pierwszy mamy dzień wolny. Nauczeni wczorajszym doświadczeniem wyruszamy do wioski około dziesiątej, żeby uniknąć największego skwaru. Tym razem szybko znajdujemy dwa sklepy z pamiątkami. Wiele rzeczy jest pięknych i ciężko się na coś zdecydować. Najbardziej podobają mi się figurki zwierząt z hebanu, w plecaku wylegują się już: żyrafa i lwica. W końcu jednak wybieramy maskę, dwie kamienne miseczki, bransoletkę dla mojej matki i bawoła dla mamuchy. Potem jeszcze w sklepie obok kupujemy dwie kolorowe, murzyńskie koszule. Sprzedawca nie ma jak wydać, ale macham ręką. Pieniądze nigdy nie były dla mnie celem samym w sobie, a jeśli mają przynieść szczęście temu Tanzańczykowi - to też mój sukces. Zanosimy skarby do hotelu i idziemy znów na plażę. Jakieś pół kilometra na północ znajdujemy bar, wyglądający jak z pocztówki. Wypijamy Kilimanjaro i rozmawiamy z barmanem, o porze deszczowej. Pytam o algi, które kobiety z wioski zbierają podczas odpływu. Okazuje się, że w wiosce jest punkt skupu. Mogę się tylko domyślać, że mieszkańcy Zanzibaru otrzymują jakieś żałosne grosze w zamian za ciężką pracę. Główny zysk przypada właścicielom firm farmaceutycznych i kosmetycznych. Oto misja białego człowieka.
Idziemy pływać i tym razem udaje mi się znaleźć dogodne miejsce do wejścia do wody, gdzie dość szybko robi się na tyle głęboko, że można się choć częściowo zanurzyć. Oglądam rafy, które tutaj są martwe, i tylko kilka ryb znajduje w nich swoje schronienie. Najgorętsze chwile dnia spędzamy w altance przy hotelu, na niewygodnych leżakach. Tuż za ogrodzeniem niestrudzony handlarz rozwija na wietrze wielkie kolorowe szale, jakby był na rewii mody w New York'u. Udaje mi się zasnąć. Okazuje się jednak, że afrykański cień nie chroni przed poparzeniami słonecznymi; budzę się całkiem czerwony. Zwłaszcza czoło mi doskwiera, ale śmieję się ze swojego nieszczęścia. Bloker 60 okazał się zbyt słaby. Wracają nasi towarzysze, jemy razem obiad. Z farmy przywieźli korony wyplecione z jakichś liści. Robimy sobie ostatnie wspólne zdjęcie, w końcu już jutro wyjeżdżamy z raju do cywilizacji. Wieczór spędzamy na długim spacerze po plaży. Dzieci puszczają małe statki z liści, kijka i kawałka szmatki w charakterze żagla. Jest odpływ i można wyjść daleko, daleko w morze. Podnoszę kawałek ułamanego koralowca i wciskam do kieszeni - razem z muszlami będzie przypominał o cudownym, białym piasku, zginanych silnym wiatrem palmach i zielonkawo-błękitnym morzu. Chodzę bez koszuli, plecy, kark i pierś palą mnie żywym ogniem. Mimo tego jestem szczęśliwy, chociaż przez chwilę.
Wracamy, gdy plażę ogarnia mrok. W oddali widać łodzie w ogniu, to rybacy opalają kadłuby, żeby pozbyć się morskich stworzeń i uszczelnić przecieki. Wschodzi księżyc, płaska tafla morza błyszczy się od srebrnej poświaty, jest nierzeczywiście, baśniowo. Słowa są niepotrzebne, roztapiam się w tym widoku, sam staję się częścią pejzażu... Naznaczam go tak głęboko, jak on naznaczył mnie. Teraz już tylko sam akt woli może przenieść mnie znów tam, na plażę Zanzibaru, pod srebrną łunę księżyca.

8 lutego, niedziela
----------------------
Noc spędzam biorąc zimne prysznice i zwilżając bandanę, którą kładę na spalonej piersi i brzuchu. Po śniadaniu pakujemy się i czekamy na transport. Czas pożegnać mieszkańców Zanzibaru: Rasta Baby o niewidzących, narkotycznych oczach, kompletnie naćpanego Kapitana Hagi'ego, Stevie'ego i jego brata Alibabę - kolegów Rasty. Wreszcie przygodnie poznanego Kapitana Cook'a, który zapraszał do swojej restauracji i pokazywał zebrane w notesie opinie klientów. Nie spotkam ich już nigdy, podobnie jak nie zobaczę już nigdy pewnego Niemca, któremu nadałem przydomek Kapitan Brzucho, z uwagi na jego monstrualny brzuch, a który opuszczał teren hotelu tylko po to, by kupić w pobliskim barze piwa.
Jedziemy do portu, dochodzi godzina 11. Jeszcze chwila na formalności, kolejkę i wchodzimy na pokład promu. Tym razem w telewizorze "Zgadnij kim jestem" z Jackie Chanem. Podróż mija szybko. Na pokładzie jest trochę Amerykanów, których łatwo rozpoznać po głośnym, aroganckim zachowaniu i białych, sztucznych zębach. Już niedługo białych będzie coraz więcej. W Dar es Salaam jest znów potwornie gorąco, wilgotno i duszno. Idzie mi się dość ciężko, ponieważ nie jestem w stanie zarzucić plecaka na spalone słońcem plecy i muszę nieść go w rękach. Na szczęście niedaleko od portu czeka zdezelowany mały autobus, pełniący funkcję bagażówki. Jedziemy do restauracji na obiad, zamawiam pizzę. Umawiamy się o dziewiętnastej w tym samym miejscu. Postanawiamy poszukać w kilka osób sklepu. Okazuje się, że najbliższy jest zamknięty, więc oddalamy się coraz bardziej, wędrując zapuszczonymi uliczkami, wśród budynków zrujnowanych lub pozostawionych swojemu losowi w stanie surowym. Na jakimś rondzie znajduję wielką kolorową rzeźbę żyrafy. Nie możemy znaleźć sklepu, więc wchodzimy do kawiarni. Piję zwyczajowo fantę, a Paweł z Warszawy zjada hamburgera z frytkami, a potem zamawia jeszcze ogromny kawałek ciasta czekoladowego, który jemy wszyscy po kawałeczku. Krążymy po mieście jeszcze jakiś czas, ale nie udaje nam się znaleźć żadnego sklepu. Nie kupimy więc Tuskera dla przyjaciół, jak mieliśmy w planie. Czekamy na samochód, gryzą mnie komary i dobry humor mnie opuszcza. Czas wrócić do domu, do małych spraw.
Na lotnisku jesteśmy po ósmej, odlot dopiero o północy. Zmieniam spodnie i w koszu zostawiam moje stare buty do biegania. Samolot jest opóźniony, już na pokładzie wyświetla się temperatura powietrza na zewnątrz - 27 stopni. Startujemy i wkrótce zasypiam. Noc upływa spokojnie.

9 lutego, poniedziałek
-------------------------
Budzę się o piątej, stewardessy noszą te same przekąski, bułki z serem żółtym na słodko i z podejrzaną mazią. Włączam sobie film, który choć na chwile przeniesie mnie z powrotem do Afryki - Krwawy Diament. Nie ma żadnych przygód, żadnych emocji, tylko coraz mocniejsze zmęczenie. W Amsterdamie przesiadamy się na samolot do Berlina, gdzie rozdzielamy się - czwórka z nas jedzie do Poznania samochodem, reszta busem do Katowic. Uściski i uśmiechy, a po chwili już drzemka w samochodzie. Nerwowo sprawdzam godzinę, bo sensowny pociąg odjeżdża z Poznania o 14:29 i obawiam się, że nie zdążymy. Afryka, Kilimanjaro, wielka przygoda - to wszystko wydaje się snem. Zdążamy na pociąg, rozstajemy się z Basią i naszym kierowcą - Zbyszkiem, potem z Pawłem, który wraca pociągiem do Warszawy. My jedziemy do Gdańska, do domu. Pociąg wlecze się niemiłosiernie, jest zimno i jakoś smutno. Mam powiększone węzły chłonne i temperaturę, zastanawiam się, czy to nie malaria. Maciek przywozi nas z dworca do domu. Otwieram zawory z wodą i wyciągam 300 dolarów od starego ze skrytki w lewym bucie...