niedziela, 6 czerwca 2010

Alpy 2010

Za miesiąc jadę na komercyjną wyprawę w Alpy, na Mount Blanc. Towarzyszyć mi będzie Dori oraz nieodłączny Boyo, oprócz nieznanej jeszcze liczby osób, które również zdecydowały się poświęcić tydzień lipca na wspinaczkę w śniegu i lodzie.
Trasa wygląda interesująco - przez Mt Blanc du Tacul i Mount Maudit. Zgodnie z tym, co podają przewodniki i sam organizator - trasa długa i wyczerpująca. Plusem jest jej unikalność, możliwość wejścia na trzy czterotysięczniki "po drodze" i brak tłumów, które okupują drogę normalną przez schronisko Gouter. O swoją wytrzymałość nie obawiam się wcale, w końcu byłem w stanie wstać po koszmarnej nocy w Kibo i maszerować w górę jak maszyna. Czuję się, używając słów Józefa Oleksego, "ostry, kurwa, jak brzytwa".
Dziś zrobiłem na ściance drogę o trudności 6, potem przymierzyłem się do jeszcze jednej szóstki, piekielnie siłowej, przynajmniej dla mnie. Zrobiłem jakieś 3/4 i czuję, że następnym razem zrobię całość. Dorka pokonała 5, więc mieliśmy podwójny powód do świętowania.
Za dwa tygodnie biegnę maraton w Lęborku, ale nie przywiązuję szczególnej wagi do wyniku - ważne, żeby go ukończyć. Teraz najważniejsze jest zwiększanie siły ramion i techniki wspinu - nie zaszkodzi przygotować się na każdą ewentualność.
Ceny sprzętu są porażające. Fajnie byłoby mieć kogoś na kształt sponsora i nie myślę tu o Tobie, Stary :)

Jakiś czas temu zastanawiałem się, również na łamach niniejszego periodyku, nad wyborem swojej drogi, nad skupieniem się na jednej, najważniejszej sprawie. I dziś mogę powiedzieć, że dokonałem takiego wyboru. Największą satysfakcję, radość, dumę daje zwycięstwo nad górą. Zarazem jest w tym tyle trudu, nierzadko też bólu i udręki, że bez przesadnej emfazy mogę powiedzieć, że są to doświadczenia graniczne, o które mi chodziło również w biegach maratońskich. Starając się być Kolumbem na miarę swoich czasów i swoich możliwości, nie mogę zadowalać się małymi zwycięstwami, rywalizacją niemalże "z fotela". Masowość biegów też przeczy idei kolumbizmu - do "Indii" popłynęły trzy karawele: Santa Maria, Pinta i Nina, a nie trzysta. Walka z samym sobą, przesuwanie tych własnych granic w ciszy, w samotności, jest najpiękniejszym przeżyciem. I radość jest też najbardziej autentyczna, gdy świadkiem uśmiechu jest tylko groźna grań.
Pamiętam doskonale to moje "Yes" na skalnym rumoszu u stóp lodowca, ten smak zwycięstwa wbrew wszystkiemu. Brakuje mi tego smaku na codzień. Nie ma go w życiu zawodowym, nie ma go na linii mety. To przeszywające całe jestestwo "Yes", które porównać mogę tylko do błyskawicy, do grzmotu, który wstrząsa całym nieboskłonem, to "Yes" czeka na mnie, woła z gór.
To wołanie było tam zawsze, ale żeby je usłyszeć, potrzeba wielkiej ciszy.