wtorek, 30 czerwca 2009

Rok

Dziś mija dokładnie rok od mojego wypadku. Rok temu przemierzałem mój pierwszy w życiu lodowiec, a cisza i spokój wypełniały moje wnętrze. Ciągle czuję tamtą radość i wolność, gdy piąłem się coraz ciaśniejszym i bardziej stromym żlebem na przełęcz, z której miałem wkrótce spaść. I dumę, gdy udało mi się pokonać najtrudniejszy kawałek wspinaczki, coś może koło czwórki, w rakach, asekurując się z czekana wbitego w cienką, pryskającą pod uderzeniami polewę lodową.
I sam wypadek, potworny ból zacierający granicę pomiędzy tym, co rzeczywiste, a tym, co dzieje się tylko wewnątrz mnie.
I rozpacz, gdy pojąłem, że to koniec i pięść uniesiona ku niebiosom, zaciśnięta aż do białości, gorzkie łzy, gniew...
A potem heroizm zejścia, walka z bólem i zwątpieniem, zimnem, strachem. Przekraczanie kolejnych barier, tych stworzonych przez naturę i tych we mnie.
A wreszcie, na samym dole, ramiona uniesione w górę, do krążącego helikoptera na znak Yes. I to drugie, mocniejsze Yes wewnątrz mnie - dokonałem niemożliwego.

I ma rację moja ukochana, gdy mówi, że wszystko dzieje się po coś. Rok temu, walcząc z moim słabnącym, zmaltretowanym ciałem robiłem to tylko na przekór, przeciw wyrokowi, który zgotował mi los i własna brawura. Nie przypuszczałem, że czeka na mnie szczęście, że znajdzie się ktoś, kto spojrzy na mnie kochającymi oczyma, dla kogo nawet moja opuchnięta, zdeformowana kostka będzie czymś wspaniałym, a każdy dzień będzie pełen szczęścia przepalającego do głębi jak ognisty podmuch pożaru. Nie mogłem wiedzieć, że śliczna dziewczyna, która była wtedy tylko odległym marzeniem, dziś będzie wyciągać do mnie co rano swoje kochane ramiona i snuć wspólne plany, śmiać się i płakać ze mną.
Wypadek był dla mnie oznaką złego losu, kolejnym dowodem na to, że jestem pechowcem, któremu nic się nie udaje, a za chwile szczęścia zawsze musi zapłacić najwyższą możliwą cenę. Ale dziś jestem wdzięczny losowi, że tak się stało. Jeśli taka jest cena za słodycz, która dziś mnie przepełnia, to warto ją było zapłacić.

wtorek, 16 czerwca 2009

Mbank Maraton

Przed biegiem miałem przyjemność nocować w Zespole Szkół nr 5, na gołej posadzce. Było dosyć niewygodnie i markotnie, jak to ktoś określił :)
Na szczęście byłem wyczerpany po jeździe pociągiem i około północy spałem już. Poranek był chłodny i po źle przespanej nocy trząsłem się z zimna.
Podczas biegu za to było mi gorąco, i chyba znów miałem udar.
I niestety znów musiałem maszerować, wprawdzie mniejszy odcinek, niż w Krakowie, ale za to czas był znacznie gorszy. Czuję się wyczerpany, chociaż nie biegam znowu aż tak dużo. Poza tym mam jakieś podejrzane bóle stawów.
Po biegu pojechałem taksówką na dworzec i czekając w kolejce dostałem takich mdłości, że zwymiotowałem do śmietnika, jak ostatni żulik gdyński. Na szczęście nie miałem nic w żołądku, więc tylko żółć i sok trawienny spalił mi przełyk. Zapiłem to colą. Dopiero kilka godzin później doszedłem do siebie na tyle, by przejść się do Warsa i napić gorącej herbaty. W Gdańsku czekała na mnie moja ukochana i wszystkie troski gdzieś zniknęły.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Ten blog jest coraz bardziej blogiem biegacza, a nie wspinacza. Ale co zrobić - w tym roku raczej już nigdzie nie pojadę, może w przyszłym, jak trochę się pozbieram finansowo i podszkolę się razem z moim nowym partnerem od liny ;-)