niedziela, 18 marca 2012

Argentyna - relacja

24.01.2012
W podróżowaniu zawsze przerażało mnie oczekiwanie. W poczekalni, w pociągu, w autobusie, w samolocie - wszędzie ta ograniczona przestrzeń, którą znasz w końcu doskonale, do najdrobniejszego szczegółu, skrawka brudu w kącie czy krzywo zaciągniętej zasłonki. Nie inaczej jest i teraz - tylko skala jest dużo większa, ogromna. 18 godzin do Buenos, a tam wcale nie rozpocznie się beztroski relaks z drinkiem w dłoni, ale czeka kolejna gehenna - autobus di Puerto Iguazu. W Gdańsku jeszcze kupiłem MnMsy za 25 zł, cena jest tak absurdalna, że budzi wesołość. Torebka Baltony z leciwym, rubasznie roześmianym marynarzem może i była tego warta. Pierwszy lot przebiegł bez zakłóceń, start nieco opóźnionym ale pęd wgniótł w fotel i zbudził we mnie euforię. Rozważaliśmy, dlaczego miejsce A sąsiaduje z C, stanęło na tym, że w ten sposób zawsze wiadomo, że C jest od korytarza, a A od okna.
We Frankfurcie nudziliśmy się w jakimś kącie, gdzie przez megafon kolejne zmiany niemieckich operatorów wzywały niesfornych pasażerów lotu do Singapuru: Gross-tzeck, Rez-nie-tzkova, Smug-lev-tzki.
Okolica opustoszała. Po 22 poszedłem się zorientować, w czym rzecz. Okazało się, że samolot do Buenos Aires leci z innego miejsca, gdzie czeka już wielki tłum. Nasz samolot jest ogromny, daje właściwą skalę dla tego, którym przylecieliśmy do Frankfurtu i do wszystkich zresztą, które lądują w Polsce. Dla tego pewnie nie ma odpowiedniego pasa. Polska zanikała, obok nas stały jeszcze jakieś trzy dziewczyny, które też lecą do Buenos, być może w góry, sądząc po ich butach. Zacząłem się zastanawiać, czy spotkamy się gdzieś jeszcze, gdzie nie będzie dzielił nas ten niepokonywalny dystans rzędu 40 i 35.

25.01.2012
W samolocie obejrzałem po raz kolejny Źródło, zasypiając jednak co chwilę, nim ostatecznie zmorzył mnie sen. Rano obejrzałem jeszcze Kota w Butach, a potem już pod nami otwiera się ogromna wstęga srebra - ujście La Platy.
Pomogłem stewardessie złożyć tace, ale okazało się, że do pojemnika mieszczą się tylko osobno i trzeba je na powrót rozdzielić. Przy lądowaniu samolot rozszerzył skrzydła, które kojarzą się z gigantyczną czaszę spadochronu. Po lądowaniu Argentyńczycy na pokładzie zaczęli bić brawo.
Zeszliśmy z pokładu, tylko po to, żeby stanąć w wielkiej kolejce. Przejście przez kontrolę celną podzielone zostało na cztery kategorie: Argentyńczycy, VIP-owie (senatorzy, dyplomaci, załoga), Amerykanie i cała reszta. Ilość pracowników obsługi jest taka sama, mimo, że oczywiście Amerykanów w locie z Frankfurtu nie ma. Czekaliśmy więc, a obsługa niespiesznie odprawiała albo czekała na nieistniejących pasażerów. Trochę nerwów kosztował nas odbiór bagażów - dużo czasu upłynęło, nim wreszcie się pojawiły. Poszliśmy dalej, z trudem je niosąc. Dociera do nas rzeczywistość - mamy zbyt ciężkie plecaki. Czułem, jak narasta we mnie zdenerwowanie. Po kolejnej, ostatniej bramce poszedłem wymienić 20 dolarów na podróż do miasta. Kurs okazał się bardzo zły. Ku mojemu zdziwieniu, obsługa poprosiła o paszport i zapytała o hotel, w którym zamierzam się zatrzymać. Odpowiedziałem pytaniem, jakie to ma znaczenie, ale nie doczekałem się odpowiedzi. Wyszliśmy z budynku dworca. Ciężar jest ogromny, nie ma żadnych oznaczeń, gdzie należy iść do przystanku autobusowego. Wzięliśmy wózek, żeby chociaż nie targać plecaków. Zapytałem o drogę jakiegoś faceta, odpowiedział mi po hiszpańsku, ale jakoś się dogadaliśmy. Pokazał nam drogę i wkrótce stanąłem przy kasie autobusów Manuel Tienda Leon. Cena to 70 pesos, całkowity absurd i zdzierstwo po prostu. Zrezygnowałem i poszliśmy dalej, ale to już koniec chodnika, koniec zabudowań dworca. Kawałek dalej jest jakiś przystanek, ale nie ma na nim rozkładu jazdy, brak schematu linii, brak osób mówiących po angielsku. Ogarnęła mnie panika. Przejazdu z lotniska nawet nie ująłem w budżecie, zresztą tak wskazywał przewodnik i informacje na lotnisku, że bilet kosztuje 2 pesos. Usiadłem na kwietniku i wyciągnąłem przewodnik.
Znalazłem informację o wymianie, w zasadzie ostrzeżenie. Rzekomo jest gdzieś na lotnisku budka Banku Narodowego, w którym kurs jest lepszy, niż u tych zdzierców, których odwiedziłem. Przeraża myśl, że proceder jest oficjalnie akceptowany, że budka banku jest przemyślnie ukryta z tyłu. Zostawiłem Dorę i poszedłem poszukać innego przystanku, z którego odjeżdżają te niemal już mityczne autobusy za 2 pesos. Ale nie było niczego takiego, jedynie następny przystanek tych samych linii: 8, 51 czy coś. A więc jednak zarobią na nas po raz kolejny nieuczciwi ludzie. Wymieniłem pieniądze w banku - po kursie o ponad 1 peso, czyli 25% lepszym. Wróciłem do Dory, odrzucając myśl o powrocie, o ucieczce.
- Jedziemy z tymi oszustami! - zaordynowałem i poszedłem kupić dwa bilety do dworca Retiro. Jazda trwała może z pół godziny, zapadliśmy w sen mimowolnie. Za oknem wysokie budynki Buenos. Wysiedliśmy znów pośrodku niczego, zagadnięta kobieta po prostu mnie wyminęła. Ruszyliśmy zatem na wyczucie, targając plecaki, których ciężar przygniatał nas do ziemi. Kierunek przynajmniej okazał się być właściwy i doszliśmy do budynku dworca. Okazał się przestronny, zapyziały, chłodny w porównaniu z gorącem na zewnątrz. Kupiłem colę, w pierwszym miejscu sprzedawca zażądał 60 pesos, więc zrezygnowałem i poszedłem szukać dalej, aż znalazłem miejsce, gdzie cola kosztuje 12 pesos. Znikł gdzieś lęk, który mnie trawił, zostawiłem bagaże pod opieką Dory i wyruszyłem poszukać kasy biletowej. Wyszedłem z budynku dworca i znów intuicyjnie poszedłem w lewo, przez tłum ludzi czekających do nie wiadomo czego, przez stragany z wszelkim badziewiem. Argentyna to trzeci świat. Nie rozumiem, z czego rodzi się przypuszczenie, że jest inaczej. To przecież wszystko przypomina Nairobi - wieżowce z biurami a obok nędza, stragany i ukryte bezrobocie w postaci ochroniarzy wszelkiej maści, cieci po prostu. Przeszedłem może z pół kilometra, obserwując ulice jakby żywcem przeniesione z Arushy. Chodnik popękany, z ruszających się płyt można nieopatrznie zsunąć się do kałuży wypełnionej podejrzaną cieczą. Wszedłem do dwóch budynków należących do dworca kolejowego, nim dopiero trzeci - długi pasaż okazał się być dworcem autobusowym. Tutaj kolejna niespodzianka - każdy przewoźnik (a jest ich na moje oko co najmniej kilkudziesięciu) ma swoją własną kasę. Expreso Singer znalazłem dopiero na samym niemal końcu. Trzy pracujące tam osoby łącznie są w stanie mówić jako tako po angielsku. Udało mi się dostać lepsze miejsce w scenie standardu - jak to określił obsługujący mnie pan: "better service for same price". Kupiłem bilety i wróciłem do Dory, by za chwilę przeciskać się przez tłum, wlokąc plecaki i wór. Jeszcze tylko wymiana pieniędzy (w dwóch turach, ponieważ facet w okienku twierdził, że wyłącznie "quatrocenta per dia" i możemy zasiąść w autokarze, w luksusowych camach (za cenę semi-camy), które rozkosznie płyną przez przestrzeń, otulając nas snem. Dostaliśmy jakieś jedzenie, niestety i tutaj nikt z obsługi nie znał angielskiego, co przestawało już nas powoli dziwić. W autobusie jechali sami Japończycy, pokorni i cisi podczas jazdy, gadatliwi i rubaszni wręcz na postojach. Za nami natomiast usiadł pojedynczy japoński outsider, gadający i nucący coś do siebie.

26.01.2012
Ziemia na północnym wschodzie jest czerwona jak ziemia Tanzanii. Roślinność stała się bujna, nie potrafiłem nazwać gatunków roślin, które rosną wokół. Po drodze zauważyliśmy tartaki i składy drewna - taki jest zatem los tych pięknych drzew. Puerto Iguazu to mała miejscowość, żyjąca tylko z turystyki. Dworzec ma swoje lata, ale jest czysty ponad wszelkie polskie standardy. Ekipa pięciu mężczyzn na zmianę sprzątała peron, poczekalnię i łazienki, przez cały czas, jaki spędziliśmy na dworcu. Tak było aż do późnego wieczora. Nad dworcem góruje betonowa wieża ciśnień - widok tutaj dość częsty. Trochę się przepakowaliśmy, żeby zmniejszyć ciężar wora, a potem poszliśmy się choć z grubsza umyć w łazience. Poszliśmy kupić bilety autobus do wejścia do parku Iguazu i oddaliśmy bagaże do przechowalni, na później zostawiając kupno biletów do Salty. Autobus okazał się zdezelowanym, ale wciąż spełniającym swoją funkcję gratem. Dora uparła się, żeby zrobić mi zdjęcie z bramą parku w tle, a jakaś argentyńska rodzina wbiegła w plan, objęła mnie z wszystkich stron, żeby też być na zdjęciu. Miły akcent po niezbyt sympatycznym początku znajomości z Ameryką Południową. Wodospady można oglądać z kilku miejsc po stronie Argentyńskiej. Zaczęliśmy od Paseo Superior (Górnego Spaceru), który uświadomił mi, że oglądanie Iguazu w telewizji w żaden sposób nie może przygotować na emocje, związane z ich ogromem i pięknem. Zacząłem robić zdjęcie za zdjęciem, świadomy tego, że i one nie oddadzą tych widoków. Trudno uwierzyć w to, że wodospady powstały w sposób naturalny. Wodospad Dwóch Braci i Adan i Eva są tak niesamowite, że nie potrafię sobie wyobrazić przeżywania większych wzruszeń przy największym, niewidocznym dotychczas spod ogromnej chmury wodnego pyłu wodospadzie - Gardzieli Diabła. Czasem mogliśmy dostrzec jego zarys, prześwitujący przez tuman mgły, chmurę roztrzaskanych o bazaltowe skały kropel. Starałem się zwracać uwagę na szczegóły, na samotną skałę, leżącą na boku od tysięcy lat, na roślinność, na wyspę San Martin w dole. Czułem się przytłoczony tym wszystkim, poszliśmy na dłuższy Paseo Inferior, oglądaliśmy teraz wodospady z innej perspektywy, odnaleźliśmy mały, uroczy el Salto Chico, ukryty wśród drzew. Zmęczeni, wróciliśmy powoli do stacji kolejki wąskotorowej, po drodze jeszcze wszedłem na chwilę do opuszczonego budynku, żeby zrobić kilka zdjęć. Ruszyliśmy ścieżką wzdłuż torów w stronę Gardzieli, która okazała się bardzo odległa. Zrobiło się strasznie gorąco i czułem objawy udaru. Od stacji kolejki przy Gardzieli jest jeszcze spory kawałek po chodnikach i kładkach nad wodą. W końcu doszliśmy do celu i w jednej chwili zrozumiałem, że bez tego widoku oglądanie Iguazu nie byłoby pełne. Woda rozlana szeroko spada w półokrągły otwór, masą trudną do opisania. Zmienia kolor z zieleni na pełną wściekłości biel, leci w dół, uderza o dno osiemdziesiąt metrów niżej, unosi się białym pyłem, zakrywając skały, znajdujące się gdzieś na dnie. Migawka otwierała się raz po raz, ale czułem, że to nie to, prawdziwe zdjęcia robiłem w sercu. Ten widok będę oglądał, ilekroć będzie mi źle, gdy tylko zamknę powieki. Wracaliśmy powoli, zmęczeni, pijąc nagrzaną, niesmaczną wodę z butelki. Moje uszy i kark spiekły się pomimo nałożenia warstwy kremu z filtrem 30. Jak zwykle, bardziej przejmuje się tym Dora, niż ja. Do dworca w Puerto Iguazu dotarliśmy już całkiem wyczerpani. Poszedłem do łazienki i kilka razy przemyłem sobie twarz i głowę. Potem ruszamy na poszukiwanie jakiejś knajpki. Skierowaliśmy się do Casa Pueblo, która niestety okazała się zamknięta. Wróciliśmy zatem, żeby zasiąść w jednym z wcześniej mijanych miejsc. Bolała mnie głowa od słońca. Jedyne wegetariańskie danie w karcie to pizza i makarony. Wybraliśmy pizzę i podczas oczekiwania wymyślaliśmy różne scenariusze, obsadzając kręcących się w barze ludzi w różnych rolach. Pizza nie jest najgorsza, chociaż mozzarella nie jest mozzarellą, i, czymkolwiek by nie była, jest jej zdecydowanie za dużo. Wzięliśmy też piwo w dużej, litrowej butli, które ma dobry, delikatny smak. W zasadzie nie było mocne, ale wprowadziło nas w miły nastrój. Po obiedzie wróciliśmy na dworzec i pozostało nam czekać na autobus. Złamałem się i wziąłem tabletkę przeciwbólową. Zasypiałem na siedząco. Autobus spóźnił się godzinę, dodatkowo poproszono mnie, żebym sam włożył plecak do luku bagażowego, co mnie wkurzyło, bo ewidentnie ktoś wykorzystuje fakt, że nie jesteśmy z Argentyny. Miejsca w autobusie firmy Andesmar są mniej komfortowe, niż w Expreso Singer, ale i tak od razu niemal zasnęliśmy, ruszając do Tucuman.

27.01.2012
Jazda jest koszmarem, który nie chce się skończyć. W nocy mijaliśmy jakieś miasteczka, zapyziałe i ciemne. Wszystko jest spóźnione, kolację dostaliśmy po północy, i tak zresztą we wszystkim jest szynka, więc zjadłem jakieś krakersy bez soli i smaku, i garść MnMsów. Krótko po północy złożyłem życzenia urodzinowe Dorze i dałem jej skromny prezent - pluszowego pirata, który dotychczas jeździł ukryty w mojej kieszeni. Początkowo nazywaliśmy go po prostu Piratem, ale w końcu przylgnęły do niego dwa określenia: Pirackie Bobo i (rzadziej) Chomiczek. W zasadzie trudno stwierdzić, co to za zwierzę. Pod piracką przepaską można wyczuć "zdrowe" oko, co jest zastanawiające.
Cały dzień jechaliśmy przez równinę, porośniętą gdzieniegdzie trawą, a gdzieniegdzie zmieniającą się w półpustynię. To już nie jest bujna pampa. Roślinność jest skąpa, a miejscami całkowicie zanika, odsłaniając biały piach, tak różny od czerwonej ziemi w okolicach Iguazu. Podobno gdzieś daleko od utartych szlaków turystycznych mieszkają tu Indianie, wiodąc żywot jak onegdaj, zanim przybyli na te ziemie Hiszpanie. Kilka lat temu były tu nawet przypadki śmierci z głodu, którą ciężko nam sobie nawet wyobrazić.
Czytałem książkę, spałem, patrzyłem przez okno, a czas wlókł się jak znudzony życiem ślimak. Odkryliśmy, że nie na naszych mapach Salty brakuje ulicy, na której stoi hostel. Zaczęło nas to nieco martwić, ale ciągle jeszcze wierzyłem w to, że spotkamy kogoś, kto zna angielski albo pokaże nam drogę. Ostatecznie zapytać o drogę mogłem po hiszpańsku, gorzej by było ze zrozumieniem odpowiedzi.
Po przesiadce w Tucuman autobus powoli opustoszał, aż w końcu został tylko jeden Indianin i my. W zupełnych ciemnościach, na stacji benzynowej gdzieś na odludziu kierowca przyszedł na górę i poprosił nas o opuszczenie autobusu. Z jego wypowiedzi zrozumiałem tylko tyle, że mamy przesiadkę. Nie była planowana, więc czuliśmy się nieco nieswojo, wysiadając w czerń nocy, gdzie białka oczu błyskały w ciemnej twarzy tragarza. Wsiedliśmy do drugiego autobusu i przyjrzałem się mu jeszcze. To był chudy, drobny chłopak, o wyraźnych cechach Indiańskich. Żałowałem, że nie dałem mu napiwku - jemu jedynemu bym nie żałował. Ugiął się pod ciężarem mojego plecaka, ale dzielnie przełożył go do kolejnego luku, a potem usiadł na stopniu, prowadzącym do stacji benzynowej i po prostu czekał na następny autobus.
Ruszyliśmy dalej, żaden z czarnych scenariuszy się nie spełnił. Po jakimś czasie teren stał się bardziej górzysty, autobus wspinał się na wzniesienia, a za którymś z nich zobaczyliśmy Saltę, rozciągniętą od horyzontu po horyzont. W jednej chwili zrozumiałem, że moje nadzieje na szybkie znalezienie hostelu nie miały racjonalnych podstaw. Wmówiłem sobie i próbowałem wmówić Dorze, że Salta jest małym miastem, w który błyskawicznie trafimy na właściwe miejsce. Salta jest wielkości Gdańska.
Wysiedliśmy na dworcu i przez chwilę byliśmy zdezorientowani. Wpadłem na pomysł, żeby poszukać jakiejś mapy na dworcu i weszliśmy do budynku. Chwilę później jakiś przewodnik wciskał nam do ręki mapę z zaznaczonym na moją prośbę motelem i dość dobrym angielskim objaśniał, jak tam trafić.
Ruszyliśmy zatem i po chwili błądzenia trafiliśmy na właściwy kierunek. Ulice były ciemne, "nocne życie Salty" sprowadzało się do stojących tu i ówdzie grup młodych mężczyzn, odprowadzających nas wzrokiem. Jeden facet nawet nas zaczepiał, ale minęliśmy go szybkim krokiem. Nieśliśmy ciężary, których po prostu nie dało się unieść, każde z nas miało duży, ciężki plecak, do tego z przodu niosłem mały, wypchany plecak, a na szyi aparat. Do tego jeszcze wór, nieporęczny i ogromny. Zmienialiśmy kilkukrotnie konfigurację, w końcu oddałem Dorze mały plecak a sam wziąłem wór w ramiona, zaciskając palce z całej siły, żeby się nie obsuwał. Co kilkadziesiąt metrów musieliśmy stawać chociaż na chwilę, bo nogi odmawiały posłuszeństwa. Byliśmy mokrzy jak szczury, gdy wreszcie dotarliśmy do hostelu. Pokój wyglądał naprawdę strasznie: zakurzone prycze, jakieś stare meble-zawalidrogi, drzwi od szafy, których nie można było zamknąć, w szafie jakieś koce... Wzięliśmy kolejno prysznic i położyliśmy się spać. Dochodził nas hałas z jakiejś imprezy i szum wiatraka. Była druga w nocy.

28.01.2012
Salta okazała się miastem zapyziałem, gorącym, zaniedbanym. Oglądając to, co polecały przewodniki i Internet, dalecy byliśmy od emocji, które towarzyszyły nam przy wodospadach Iguazu. Kupiliśmy dość drogie bilety do muzeum gór wysokich (MAAM), gdzie główną atrakcją są inkaskie mumie - zwłaszcza Dziewczynka z Piorunem. Całość zrobiła na nas wrażenie, ale jest to wrażenie negatywne. Ofiarę z ludzi chyba trudno zrozumieć współczesnemu człowiekowi, zwłaszcza ofiarę dokonaną w takiej formie - poprzez zakopanie żywcem małego dziecka. Pomimo próby zrozumienia, budzi to wszystko głęboki, humanistyczny sprzeciw.
Zrezygnowaliśmy z bungee, ponieważ cena okazała się wyższa, niż w Polsce, a dodatkowo miałem wątpliwości odnośnie mojej kostki. Ostatecznie pas mocujący dość ciasno opina stopy i łydki. W ogólnym rozrachunku Salta ma swój klimat, chociaż zbyt wiele do zobaczenia nie ma. Zachwyciłem się płaskorzeźbą na kruchcie kościoła św. Franciszka - sceny z życia Franciszka i Bonawentury przedstawione zostały w stylu inkaskim - rzędy postaci równej wielkości, ornamenty, całość w kształcie księgi z trójkątem u góry. Patrząc na tę rzeźbę nie mogłem pozbyć się myśli o tym, że w Polsce ogień i żelazo bardziej skutecznie zniszczyły lokalna kulturę (często razem z ludnością) i czegoś takiego raczej nie można zobaczyć. I szkoda, bo na pewnym poziomie Chrystus i Trygław nie tak bardzo się od siebie różnią i sztuka mogła by ich pogodzić.
Wróciliśmy na dworzec po zjedzeniu kilku pysznych empanadas i wypiciu litra piwa Salta, które podziałało na nas dość potężnie w tym upale. Po drodze obejrzeliśmy słynną z brzydoty figurę Nino Jezus, która potwierdziła najbardziej koszmarne przypuszczenia i plotki. Jest po prostu zaprzeczeniem idei piękna.
Wyjechaliśmy później, niż zakładałem, ponieważ nie było już miejsc w autobusie. Żegnała nas za to znów piękna panorama nocnego miasta.

29.01.2012
Nocą obejrzeliśmy film Sekretariat, Dora jak zwykle zasypiała, a potem pytała, co ją ominęło, więc musiałem dość wnikliwie śledzić przewidywalną fabułę. W Cordobie zostawiliśmy plecaki w przechowalni i poszliśmy żwawo w miasto, żeby uniknąć zamkniętych na czas sjesty drzwi. Trochę czasu zajęło nam wydostanie się z dworca - najwyraźniej tej części miasta nie zaplanowano dla ruchu pieszego.
Okazało się, że w Cordobie jest jeszcze mniej do zobaczenia, niż w mniejszej Salcie. Upał był nie do wytrzymania, przemykaliśmy się od cienia do cienia, ale i tak było potwornie gorąco. Wiał wiatr, gorący i suchy. Początkowo trochę się gubiliśmy w układzie ulic, wyglądało też na to, że w mapce z przewodnika jest jakiś błąd. Ostatecznie zdecydowaliśmy się iść intuicyjnie i to przyniosło najlepszy efekt. Połowa kościołów była zamknięta, co było o tyle dziwne, że w końcu w niedzielę akurat powinny być otwarte w celu fiskalnym. Ale nawet te otwarte raczej zniechęcały. Dzielnica uniwersytecka tez okazała się niewypałem, zamknięta na trzy spusty. Kręciliśmy się po Cordobie zawiedzeni, aż w końcu poszliśmy na lody - pół kilo w styropianowym kubku z dwiema długimi łyżeczkami, za 17 pesos. Dora zrobiła jeszcze zdjęcie kraksy na skrzyżowaniu - zderzył się motocykl i stary citroen. Wyglądały dość śmiesznie, bo motocykl po prostu leżał przed maską samochodu, tak jakby zderzenie nastąpiło przy minimalnej prędkości. Poszkodowanych nie widać. Na dworcu w Cordobie zjedliśmy jeszcze pizzę po długich przymiarkach. Do tego wzięliśmy sobie duże, litrowe piwo, z podobnym skutkiem, jak dnia poprzedniego. Wyjechaliśmy z Cordoby bez żalu.

30.01.2012
Tej nocy było nam strasznie zimno, pomimo tego, że mieliśmy na sobie polary i ciężkie buty. Klimatyzacja mroziła bez przerwy, do tego w autobusie było mnóstwo dzieci, które umilały nam czas diabelskim wyciem.
Mendozę, w której rano wysiedliśmy, traktowaliśmy od początku dość utylitarnie, jako miejsce, gdzie trzeba załatwić permit. Były nawet jakieś plany na zwiedzanie, ale mieliśmy już trochę dość tych "cudownych uliczek" i "wspaniałych budowli", które niczym nas nie urzekły w poprzednio odwiedzonych miastach. Poszliśmy do hostelu, gdzie w obskurnej piwnicy pozwolono nam zostawić rzeczy. Coś kapało z klimatyzacji na brudną szmatę na podłodze w regularnych odstępach. Na pokój musieliśmy jeszcze poczekać, więc poszliśmy do Urzędu Turystyki, który okazał się ogromnym gmaszyskiem o czterometrowych drzwiach, pachnącym starością i kurzem niczym biblioteka PAN-u. Pani pochwaliła nas za wypełnienie druczków wcześniej (Dora wypełniła swoje na rozpadającym się tapczanie przed wejściem do pokoju). Teraz pozostało tylko wniesienie opłaty w całkowicie niezrozumiały sposób w Pago Facil, odpowiedniku naszych, na szczęście należących już do przeszłości, Grosików czy Monet. Po dokonaniu opłaty wróciliśmy do urzędu, zastanawiając się, czy damy sobie radę - otaczali nas niesamowici killerzy w świetnych ubraniach, sprzęcie. Nasza amatorszczyzna raziła, zwłaszcza mój wystający brzuch. Ponad godzinę spędziliśmy jeszcze w urzędzie, nim wreszcie nasze permity zostały wydrukowane. Pan poinformował nas, że musimy mieć jeszcze firmę, która udostępni nam toalety w Plaza de Mulas - okazało się bowiem, że nie ma innego sposobu. Trzeba będzie znów komuś zapłacić. Wróciliśmy do hostelu, żeby się wykąpać. Uświadomiliśmy też sobie, że nie mamy pojęcia, gdzie można kupić gaz do maszynek. Nie będzie go przecież w Carrefourze. Po kąpieli ruszyliśmy na poszukiwania w najdziwniejszych miejscach, by wreszcie, po przejściu większości długich ulic centrum znaleźć sklep na Sarmiento, oczywiście zamknięty na czas sjesty do nieokreślonej godziny. Poszliśmy na obiad, ponownie składający się z empanadas i piwa, tym razem marki Andes. Reszta dnia upłynęła nam na kursowaniu pomiędzy Sarmiento (gaz), Carrefourem (jedzenie), dworcem (bilety), kantorem (pieniądze) a hostelem. Spotkaliśmy dwóch Czechów, którzy wybierali się też na Aconcaguę. Wymieniliśmy przyjazne docinki (głównie z ich strony) licząc na to, że spotkamy się gdzieś na górze. Wieczorem spakowaliśmy się, oddzielając wszystko to, co na pewno zostawimy na dole. Zasnąłem po 22, Dora jeszcze coś robi w łazience.

31.01.2012
Opuściliśmy hostel, który stanowił miłe wytchnienie po brudzie i zmęczeniu podróży. Jeszcze tylko chwila stresu - oczekiwanie na spóźniającą się taksówkę, zamówioną przez recepcjonistkę. Dojechaliśmy do dworca i wkrótce stanęliśmy w kolejce, oczekując na autobus opisany: Uspallata Touristica. Wokół nas stali inni śmiałkowie, Francuzi (którzy później okazali się Kanadyjczykami), para Polaków, Argentyńczycy. Już jadąc autobusem rozmawialiśmy chwilę z naszymi krajanami, którzy jak się okazało jechali nieco dalej, w rejon las Cuevas, aby zdobyć aklimatyzację przed Ojos de Salado. A więc ich raczej już nigdy nie spotkamy.
- Aconcagua to fajna góra - spodoba się wam - dźwięczało mi jeszcze w uszach ostatnie zdanie, kiedy zapadałem w sen, pośród rosnących z każdej strony pionowych ścian, osypujących się piargami w dół. W półśnie marznę od klimatyzacji i patrzę na zarzucony projekt kolejowego połączenia między Chile i Argentyną. W wielu miejscach skromne tory są zasypane. Po krętej drodze mkną ciężarówki i dalekobieżne autobusy. Widzieliśmy też dziwne czerwone kapliczki, obok których leżały stosy plastikowych butelek, których przeznaczenia nie udało nam się poznać.
Wysiedliśmy w Penitentes, głównie dzięki Kanadyjczykom, którzy przerwali jakiś śmieszny podryw prowadzony z tyłu autobusu i wybiegli na zewnątrz, upewniając nas, że to właściwe miejsce. Autobus odjechał a my staliśmy nieco zagubieni, patrząc na kilka budynków z blachy falistej, jakieś betonowe hotele. Po przedzielającej Penitentes betonowej drodze mkną bez przerwy niestrudzone ciężarówki. I nieustannie wieje niesłabnący wiatr, suchy jak pieprz, wysysający wilgoć z oczu, nosa, ust. Nie sposób oddychać, ale przecież trzeba, nawet na tej pustyni. Poszliśmy trochę na ślepo, na raty, bo ciężar plecaków i wora przygniatał do ziemi. Trochę krążyliśmy po miejscowości, zanim udało nam się znaleźć budynek, w którym mieści się siedziba Grajalesa. Sam Fernando sprawiał miłe wrażenie - był niski, ale miał długie, silne ręce, wąską twarz i włosy do ramion. Mówił dość dobrze po angielsku, co zaoszczędziło nam mnóstwa kłopotów. Przygotowujemy rzeczy, dzieląc je na to, co zostanie u Grajalesa, to co poniosą muły i to, co będziemy musieli zabrać sami. Dla mułów ciężar wyniósł 42 kilogramy, a w depozycie zostało ponad 7 kg. Resztę - nieco mniej, niż trzydzieści kilogramów - podzieliliśmy między siebie. Wieczorem zjedliśmy po kanapce w Refugio Aconcagua i rozbiliśmy się na pełnym ostów polu. Kanapka okazała się być nieświeża, co początkowo wziąłem za objaw choroby wysokościowej, która zawsze tak się u mnie objawia. Wiatr nie słabł przez całą noc.

1.02.2012
Ranek spędziliśmy na zwijaniu obozowiska i przygotowywaniu się do drogi. Poprzedniego dnia podeszliśmy kawałek piaszczystym zboczem, żeby sprawdzić swoją wytrzymałość. Nie wypadło to najgorzej. Ale co innego podchodzenie na jakąś górkę z wyciągiem, a co innego zdobywanie Aconcagui. Schowaliśmy się przed słońcem i rozmawialiśmy, zabijając czas. Powoli nadeszła się pierwsza, zeszliśmy kawałek w dół do Grajalesa po umówiony transport do Horcones. Zabrał nas gość, który nie znał prawie wcale angielskiego, ale jakoś daliśmy radę się porozumieć. Zajechaliśmy do stanicy rangerów, gdzie ładna pani strażnik wręczyła nam worki na śmieci i podbiła stemplem permity, wpisując obok datę. A więc to dziś, teraz, za chwilę. Po kilku minutach jazdy samochodem ruszyliśmy w stronę Campo Confluencia, do którego idzie się ok 3-4 godzin. Była godzina niemal 14, a poza nielicznymi wycieczkowiczami na szlaku nie było niemal nikogo. A więc znów się wygłupiliśmy z godziną wymarszu, po raz kolejny rada Jima Ryana, (autora książki, a w zasadzie broszury Aconcagua), okazuje się stekiem bzdur. Droga wiodła lekko pod górę, po szutrowym terenie, dość łatwym. Postoje robiliśmy co godzinę: pięć minut na zaczerpnięcie oddechu i wypicie odrobiny wody. Na jednym z węższych, stromych podejść zderzyliśmy się z kolumną mułów schodzących z góry, puszczonych luzem. Uratowaliśmy się szybkimi unikami, ja niemal na czworakach wspiąłem się po osypującym się piargu. Arieros przejechał ostatni, spokojnie rzucając nam: Hola!
Nic się przecież nie stało.
Do Confluencia dotarliśmy po 2 godzinach i 40 minutach. Zameldowaliśmy się u strażnika i rozstawiliśmy namiot. Spotkaliśmy też naszych znajomych Czechów, przedstawili się: Wasek i Karl. Karl był już tutaj pięć lat temu, ale nie udało mi się z uwagi na brak odpowiedniego sprzętu, zwłaszcza butów. To trochę ostudziło nasz entuzjazm - Karl wyglądał na twardziela. Spotkaliśmy też dwie grupy Polaków - Mateusza i Agnieszkę, którzy podróżują po Ameryce Południowej na rowerach oraz Agnieszkę, Marka i Piotra. Piotr również był już tutaj, i to dwukrotnie, w 2009 r. Obydwie próby zakończyły się porażką.
Zjedliśmy kolację i poszliśmy spać, ale nasz nastrój nie był najlepszy. Czemu miałoby udać się nam?

2.02.2012
Rano poszliśmy do lekarza, który zbadał ciśnienie i saturację. U mnie wyniosła 91 %, u Dory 96%. Czesi poszli już dalej, gdy my jeszcze się pakowaliśmy. Nie było pośpiechu - czekał nas długi i męczący dzień. Spróbowaliśmy wody z ujęcia w obozie - okazała się smaczna, wbrew temu, co twierdził autor przewodnika. Wyruszyliśmy po dziesiątej, droga najpierw opadała stromo w dół, do wąwozu, a po przejściu przez mostek gwałtownie wspinała się znów w górę. W ciągu kilku minut takiego podejścia byliśmy mokrzy od potu. Rzadką roślinność powoli zastępował czerwony piasek i kamienie. Cały czas wiał niesłabnący wiatr, wciskający garście pyłu do nozdrzy i gardła, do oczu. Droga w końcu wypłaszczyła się, prowadziła rozległą doliną Horcones. Teraz zatrzymujemy się co półtorej godziny. Wypatrywaliśmy końca drogi, gdzie powinno być ostre podejście. Co jakiś czas zakręt drogi budził nadzieję, ze to już koniec, ale po chwili przychodziło rozczarowanie, kiedy widzieliśmy nowy, ogromny kawał piachu i głazów do przejścia. Całkowicie straciłem animusz, kiedy po prawie czterech godzinach marszu z dobrą prędkością dotarliśmy do tabliczki: Ibanez. Plaza de Mulas - 5h. Od Ibanez droga wiła się i pięła mocno pod górę, i przez pewien czas było trudniej iść. Wyprzedziliśmy gdzieś po drodze Mateusza i Agnieszkę, a potem zmieszaliśmy się z grupą prowadzoną przez Leszka Cichego. Wreszcie minęliśmy stare, rozwalone przez lawinę schronisko i weszliśmy na strome zbocze. Zacząłem oddychać mocno, miarowo, walcząc z wysokością. Zbocze jest niemal pionowe, ścieżka wiedzie zakosami. Zastanawiałem się, jak tędy przechodzą muły - na dole widzieliśmy kurhan jednego z nich, z którego wystawały smętne kopyta.
Po długim podejściu zobaczyliśmy wreszcie Plaza de Mulas (4300 m.), od którego dzielił nas jeszcze spory kawałek pofałdowanego terenu, poprzecinanego uadami. Doszliśmy tam zmęczeni, głównie psychicznie, po dłużącym się, ciągnącym w nieskończoność szlaku. Mocno odczuwałem już wpływ wysokości, miałem zawroty głowy, a każdy krok powodował zadyszkę. Przez jakieś pół godziny siedziałem na kamieniu, zanim objawy nieco ustąpiły. Rozbiliśmy namiot i odebraliśmy depozyt. Okazało się, że nie jest w najlepszym stanie - muły uszkodziły obydwa worki, w tym nieprzemakalny, a także część rzeczy w workach - zwłaszcza jedzenie górskie. Wieczorem miałem już katar i zaczęło mnie boleć gardło. W nocy nie mogłem zasnąć.

3.02.2012
Rano byłem już całkiem chory. Miałem silny katar i gorączkę, gardło spuchnięte i obolałe. Nie mówiliśmy o tym zbyt wiele, ale czułem wściekłość na los. Wiedziałem, że takie objawy nie ustąpią w ciągu dnia czy dwóch, a w planie zdobycia Aconcagui nie założyłem kilku dni leczenia i użalania się nad sobą. Wiedziałem, tak jak i wiem teraz, że złoszczenie się na los nic nie wnosi, że muszę grać słabymi kartami jak zwykle i nie liczyć na cud, który nigdy nie nadchodzi. Zacisnąłem zęby i wyszedłem z namiotu, żeby walczyć także z ogarniającą mnie chorobą wysokościową. Kilka kroków powodowało zadyszkę, czułem ciężar na klatce piersiowej, w głowie szumiała krew. Ale miałem wrażenie, że jest nieco lepiej, niż dnia poprzedniego. Przede wszystkim nie miałem już mdłości, które czułem poprzedniego dnia zaraz po przyjściu, a poza tym mogłem przejść już większą liczbę kroków bez zmęczenia. Cieszyło mnie nawet te marne 10 kroków bez wypluwania płuc - znak, że mój organizm jednak się aklimatyzuje.
W Plaza de Mulas stało kilkadziesiąt namiotów, z czego mniej więcej połowa należała do obsługi - te miały charakterystyczny kształt połowy walca. Można było zjeść coś z tego samego, ograniczonego menu, które znaliśmy już aż za dobrze: chorizo, lomo lub pizza, do tego były miejsca z dostępem do internetu i telefonem satelitarnym. Ustaliliśmy, gdzie nocują nasi znajomi z Polski, poza Piotrem wszyscy czuli się słabo, a Marek nie wychodził z namiotu.
Znów zbadał nas lekarz - moja saturacja spadła do 85 %, Dory do 90 %. Oczywiście pominąłem kwestię gorączki, żeby nie usłyszeć słów, których boję się najbardziej: schodź na dół. Ten dzień przewidziany był na odpoczynek, więc po śniadaniu wyruszyliśmy do Hotel Plaza de Mulas, odległego od obozu o 15-20 minut. Po drodze trzeba było przekroczyć strumień, płynący głębokim wąwozem. Na szczęście został postawiony nad nim mostek, ale i tak ciężko było wspiąć się po osypującym się garbie po drugiej jego stronie, z sercem walącym w piersiach jak na maratonie. Hotel okazał się zamknięty, a nie chciałem ryzykować wchodzenia przez kuchnię - trudno stwierdzić, jak do tego podchodzą Argentyńczycy. Po zrobieniu kilku zdjęć siedliśmy na kamieniach, by obserwować lodowiec i okoliczne szczyty. Najpiękniejszy wydał mi się Cuerno, z wielką, lodową ścianą skierowaną w stronę doliny. Piotr wspominał, że ponoć nikt na niego jeszcze się nie wspiął, co wydaje mi się mało prawdopodobne. Rozpatrujemy drogi wejścia, chociażby przez jeden z dwóch kuluarów, które nocą powinny być dość bezpieczne. Później zostałoby tylko podejście stromym lodowczykiem i ewentualnie trochę wspinu granią. Ale pozostają dwa problemy - brak właściwych czekanów i brak liny. Poza tym głównym celem jest Aconcagua i na nią musimy poświęcić wszystkie siły. Rozciągała się ponad obozem, ogromną masą skały zakrywając ćwierć nieba. Próbowaliśmy odnaleźć na jej potężnym zboczu drogę, prowadzącą do do przełęczy, na której znajduje się Nido de Condores.
Wróciliśmy do obozu. Okazało się, że kupione w Mendozie jedzenie niezbyt nadaje się do jedzenia - zwłaszcza proszkowe pesto. W nocy dotarło do mnie, jak bardzo jestem chory. Dora zasnęła, a ja przewracałem się tylko z boku na bok, próbując oczyścić z kataru nos na choćby chwilę, potrzebną, aby zasnąć. Zużyłem wszystkie chusteczki, które udało mi się znaleźć, wyciągnąłem papier toaletowy. Dopiero nad ranem udaje mi się na zasnąć na jakieś dwie godziny. W nocy jest zimno - rano butelki z wodą były zamarznięte mimo tego, że były w namiocie. Na zewnątrz musiało być więc minimum -5 stopni.

4.02.2012
Po śniadaniu wyruszyliśmy w stronę biwaku Canada, znajdującego się na wysokości ok 4900-5000 m. Do plecaka wrzuciłem trochę gazu i jedzenia - razem jakieś 7 kilogramów. Nie było to dużo, ale na tej wysokości odczuwa się nawet i taki ciężar. Droga wiodła stromo w górę, przez żleb Semafor i Skały Conwaya. Pod stopami mieliśmy zwietrzałą skałę i pył. Cały czas silnie wiało, pył unosił się i wdzierał pod ubranie, do oczu i ust. Nie byłem w stanie oddychać nosem, który był nieustannie zatkany. Po wydmuchaniu przez dwie minuty było lepiej, ale potem znów się zatykał, więc w końcu dałem za wygraną i po prostu szedłem do góry. Robiliśmy przystanki co sto podwójnych kroków, potem co czterdzieści. Za Skałami droga wiodła pod skalną barierę i na nią, gdzie zwolniliśmy jeszcze bardziej. Nie mieliśmy sił, żeby rozmawiać czy myśleć. Wlokąc się dotarliśmy wreszcie do biwaku Canada i nikłym pocieszeniem był dla nas fakt, że inni Polacy pozostali w Plaza de Mulas. Czułem się fatalnie, zupełnie zdruzgotany wysiłkiem. W Canadzie spotkaliśmy Waska i Karla. Im wysokość niezbyt przeszkadzała, ponieważ mieli już aklimatyzację z Boliwii. Chwilę porozmawialiśmy, a potem oni zeszli w dół, a my nieco dalej w głąb małego plateau, gdzie znajdował się biwak. Znaleźliśmy miejsce na depozyt, posiedzieliśmy jeszcze trochę i też zdecydowaliśmy się schodzić. W zejściu stwierdziłem, że chodzenie w moich rozdeptanych, starych zimowych butach jest po prostu szaleństwem. Podeszwa zupełnie nie trzymała się podłoża i musiałem stale uważać, żeby się nie ześlizgnąć.
W obozie próbowałem zrobić coś z postępującą chorobą - po dłuższych rozważaniach biorę aspirynę, nie antybiotyk, chociaż temperaturę mam wysoką. Noc była bezchmurna, więc wyszliśmy popatrzeć na gwiazdy, na Krzyż Południa, świecący nad szczytem Aconcagui. Gwiazdy są jednak dużo mniej jasne, niż w Afryce, a nawet niż w Alpach. jesteśmy nieco zawiedzeni. W nocy udało mi się przespać jakieś cztery godziny. Zużyłem już cały papier toaletowy, który przywieźliśmy, więc nad ranem "pożyczałem" rolkę z górskiej toalety.

5.02.2012
Dłuższy sen wzmocnił mnie trochę, ale i tak obudziłem się z temperaturą, z zatkanym nosem. Oprócz śluzu z obu dziurek płynęła mi krew, ilekroć próbowałem wydmuchać nos. Skóra wokół nozdrzy i nad górną wargą popękała mi i pokryła się strupami. Obiecaliśmy lekarzowi, że po dniu odpoczynku przyjdziemy jeszcze na kontrolę, ale zdecydowałem się tego nie robić. Mój wygląd jednoznacznie wskazywał na gorączkę, pomimo tego, że rano wziąłem kolejną aspirynę.
Wyruszyliśmy ponownie trasą do Canady, z kolejnym depozytem. Szło się o wiele łatwiej, niż poprzedniego dnia. Tam, gdzie poprzedniego dnia dawaliśmy radę przejść dwadzieścia kroków, szliśmy pięćdziesiąt. Wytarłem po raz nie wiem który zwisające z nosa, upokarzające smarki i uśmiechnąłem się. Czułem, że budzi się we mnie uśpiona moc, czekająca na chwilę, by wyzwolić się w potężnej eksplozji. Doszliśmy do Canady i po odpoczynku ruszyliśmy w lewo, długim, stromym trawersem, na szeroką przełęcz. Marsz trwał jakieś dwie godziny, stale pod górę, zakosami. Tu już nie ma żartów - przekroczyliśmy dawno wysokość Mt Blanc, zbliżaliśmy się do mojego dotychczasowego rekordu - Kilimanjaro. Piach pod stopami zmienił się w siarkę, szliśmy przez jakiś czas wzdłuż zółtego, cuchnącego siarką strumienia. Siodło okazało się potężne, rozległe na dobrą godzinę marszu. Daleko na horyzoncie zauważyliśmy argentyńską flagę. Tam znajdować się musi obóz Nido de Condores (5300 m.). Droga prowadziła w prawo, przez jakąś godzinę szerokimi zakosami, a później kolejnym, wydłużonym trawersem. Dora została nieco w tyle, tempo okazało się zbyt szybkie dla niej. Ale już w Nido straszliwe zmęczenie dopadło i mnie. Zachwiałem się na nogach i osunąłem na śnieg pod jakąś skałą. To koniec, czułem, że jeszcze kilka kroków i padnę, by nie podnieść się więcej. Dopiero po dłuższej chwili ognie w głowie przygasły, serce nieco zwolniło szalone trzepotanie i mogłem pójść jeszcze kawałek dalej. Znaleźliśmy jakieś miejsce na namiot i tam zostawiliśmy plecak z depozytem, przywiązany dla pewności do głazu. Po całej przełęczy, ale zwłaszcza w samym Nido, hulał wiatr. Zachodziłem w głowę, dlaczego obóz ten został umieszczony na samej przełęczy, gdzie wiatru można się spodziewać nawet przy względnie dobrej pogodzie. Rzuciliśmy tylko okiem na dalszy przebieg trasy, który był dość nieoczywisty, nabraliśmy wody z kałuży, bo nasza była już na ukończeniu, i ruszyliśmy w dół.
Tego dnia szedłem już w plastikowych butach i teraz zacząłem boleśnie odczuwać kontuzję mojej lewej kostki. Każdy krok przy trawersie w lewo powodował eksplozję bólu, przy niektórych noga bezwiednie zginała mi się w kolanie. Starałem się jakoś to znosić, ale nieraz jęk wydobywał mi się z gardła. Dora pocieszała mnie, wtedy starałem się mocniej zaciskać zęby i iść bardziej wyprostowany.
Zeszliśmy na dół. Byliśmy tak zmęczeni, że zasnęliśmy bez kolacji.

6.02.2012
Rano zrobiliśmy sobie kuskus z paczki z jedzeniem górskim. Smakował dziwnie, więc pod koniec jadłem go już sam, "żeby nie wyrzucić". Okazało się to dużym błędem. Zgodnie z planem tego dnia powinniśmy podejść z większym namiotem (mniejszy zanieśliśmy już do Nido) do Nido i tam zanocować. Marsz od początku szedł nam bardzo słabo, wlekliśmy się z trudem, a mój brzuch spuchł od kuskusa. Ciągle coś mi przeszkadzało w plecaku, w połowie Semafora zatrzymałem się nawet, żeby go przepakować. Denerwowała mnie ta moja słabość, tak kontrastująca z wczorajszym wybuchem energii. Już przy Conway Stones jasne było dla mnie, że w tym tempie nie damy rady dojść do Nido. Zmieniliśmy więc plan - będziemy nocować w Canadzie. Ale zdaję sobie sprawę aż nadto dobrze, że to przez moją niedyspozycję. Przez głowę przewijały się czarne wizje porażki na szczycie. Rozbijamy namiot w Canadzie, stwierdzając z radością, że są tam również nasi polscy towarzysze wędrówki. Trochę rozmawialiśmy, ale czułem się przygnębiony. Wieczorem poszliśmy po wodę. Nie miałem już ochoty nic jeść po kuskusie. W nocy było zimno, ale spałem jakieś 5 do 6 godzin, najdłużej, jak dotychczas.

7.02.2012
Zwinęliśmy namiot i ruszyliśmy znanym już trawersem po siarkowym zboczu. Szło mi się już lepiej, niż poprzedniego dnia, ale w głowie nadal miałem gonitwę myśli: czy się uda?, czy nie będę znów tak słaby, jak wczoraj? etc. Na przełęczy spotykamy znowu Karla i Waska. Schodzili z nieudanej próby zdobycia szczytu. Okazało się, że nie wzięli raków i musieli wycofać się z La Cueva. Wspomnieli o tym, że podejście jest bardzo męczące i długie, powiększając dodatkowo mój niepokój. Ostatecznie nasze treningi odbiegały zasadniczo od ideału. Karl planuje spróbować jeszcze raz, po dniu odpoczynku w bazie.
Podeszliśmy do Nido. Ten dzień miał zgodnie z planem być przeznaczony na odpoczynek i trochę się martwiłem, że wyszło inaczej. Według prognozy, którą za 15 dolarów zdobyliśmy w Plaza de Mulas, najlepszym dniem na zdobywanie szczytu miał być 11 lutego, a 10 też mógłby się nadać, chociaż wiatr miał być zdecydowanie silniejszy.
Zastanawialiśmy się, czy czegoś nie zmienić, ale stanęło na tym, że pójdziemy według planu. Wieczorem dostałem biegunki - trzeci już raz, po tych z 1 i 4 lutego. Tym razem jednak nie było górskiej toalety, tylko pusta, smagana wiatrem przestrzeń. Schowałem się za jakimś kawałkiem skały z workiem owiniętym wokół tyłka, oszczędzam reszty szczegółów. Potem, w środku nocy musiałem pójść jeszcze raz...

8.02.2012
Tego dnia powinniśmy podejść do Camp Berlin i zostawić depozyt, ale zdecydowaliśmy się odpocząć w Nido. Wiatr wzmógł się jeszcze, próbowaliśmy drzemać, ale trudno jest spać, kiedy ściana namiotu wciska się w twarz, a maszty grożą w każdej chwili pęknięciem. Zataczając się ze zmęczenia i od gorączki, obszedłem dookoła całe Nido, szukając jakiegokolwiek lepszego, bardziej zacisznego miejsca. Bezskutecznie. Położyłem się z powrotem w namiocie, przytrzymując ręką maszt, żeby się nie złamał.
Nie mamy już apetytu, poprzedniego dnia coś w siebie wmusiliśmy, dziś też dopiero wieczorem ugotowaliśmy sobie jedzenie. Nastroje mieliśmy nienajlepsze. Zmęczyło nas obozowanie w namiotach, nieustanny wiatr, zimno. Mój nos był jedną wielką raną, krew towarzyszyła mi cały czas. Na dodatek skończył mi się papier, więc od dłuższego czasu ocierałem sączący się z zatkanego nosa płyn w rękawicę. Czuliśmy się brudni, zmęczeni psychicznie i fizycznie od zdobywania tej góry.
Doszliśmy do wspólnej konkluzji, że styl oblężniczy nie jest dla nas.

9.02.2012
Z Nido de Condores wyszliśmy o 14 - nie było sensu się spieszyć. Droga prowadziła w głąb przełęczy, potem lekko pod górę, na boczne ramię góry. Dopiero przy skraju ramienia rozpoczęła się prawdziwa wspinaczka, zakos za zakosem, coraz wyżej i wyżej. Stopy grzęzły w siarkowym błocie, dopiero nieco wyżej zrobiło się bardziej sucho. Szło nam się ciężko, coraz mocniej odczuwaliśmy wpływ wysokości. W plecakach mieliśmy tylko jedzenie, śpiwory i mały, jednoosobowy namiot. To musi wystarczyć. Po jakichś dwóch godzinach spotkaliśmy schodzącego z góry Karla. Szedł powoli, wyraźnie zmęczony. Nie udało mu się wejść na szczyt i tym razem. Okazało się, że ktoś ukradł mu namiot pozostawiony w Nido de Condores, spędził noc w złych warunkach w awaryjnym namiocie firmy Inca, a rano próbował wejść na szczyt bezpośrednio z Nido. Było to jednak zbyt wyczerpujące i ponownie musiał się wycofać. To spotkanie osłabiło nasze morale. Liczyłem na to, że uda nam się połączyć siły i zaatakować szczyt razem. Patrzyliśmy przez chwilę, jak Karl schodzi w dół, do Nido, nim wreszcie odwróciliśmy się i ruszyliśmy dalej. Camp Berlin (5940 m) znajdował się na skalnym wypłaszczeniu. Przy dwóch drewnianych domkach kręciło się kilku ludzi. Dalej, za łatą śniegu znajdował się jeszcze jeden taki domek, ale okazał się zarzucony workami ze śmieciami, a przed drzwiami stała wielka kałuża wody. Idąc tam czułem się tak słaby, że dwukrotnie upadłem w śnieg. Ostatecznie nigdy nie byłem jeszcze tak wysoko. Wróciliśmy do obozowiska i rozłożyliśmy namiot, który okazał się bardzo mały. W Berlinie śmierdziało moczem i nie tylko, ale decydujemy się zostać tutaj, zamiast przenosić się do nieodległego Camp Cholera. Zjedliśmy kolację i wsunęliśmy do namiotu. Dostałem ataku klaustrofobii, kiedy musiałem wsuwać się do niego nogami do przodu. Dora zareagowała podobnie, ale objąłem ją i uspokoiłem. Kilka głębokich oddechów i panika minęła. Nastawiliśmy budziki na 4 rano - nasi nowi znajomi, nocujący w domkach, planowali wyjście na 5 i zależało mi na tym, żeby wyruszyć razem z nimi.

10.02.2012
Noc spędziliśmy bardzo przyjemnie - w namiocie było bardzo ciepło z racji jego małych rozmiarów. Zaraz po sygnale budzika wysunąłem się ze śpiwora i namiotu, Było bardzo zimno, mimo plastikowych butów i puchowej kurtki. Zacząłem gotować wodę na herbatę z przygotowanego wczoraj przez Dorkę śniegu. Wiał silny wiatr i musiałem stale osłaniać maszynkę karimatą, zwiniętą w szeroki rulon. Trwało to zdecydowanie zbyt długo i gdy nadeszła piąta, nie byliśmy jeszcze gotowi do drogi. Dodatkowo podczas nalewania wody do termosu na napój izotoniczny tabletki tak silnie zareagowały, że połowa wrzącego płynu wylała się na zewnątrz, głównie na moją prawą rękę. Obie rękawice miałem mokre, a do picia został nam nieco ponad litr izostara. Dziś wydaje mi się to absurdem, ale wówczas myśleliśmy o tym, że woda w zwykłej butelce z pewnością zamarznie (tak twierdził Jim Ryan i autor parkowej broszury) więc nie ma sensu zabierać płynów w czymkolwiek w innym, niż termos.
O 5:40 wyszliśmy wreszcie z obozowiska, ja z poparzoną ręką i bez rękawiczki. Wrzuciliśmy do każdej łapawicy po chemicznym ogrzewaczu - te, które mieliśmy na nogach, nie działały. Lewa rękawica też była mokra, ale tylko częściowo i po jakimś czasie zaczęła schnąć. Zacząłem zatem suszyć i tą z prawej ręki.
Początkowo prowadziła Dora - poszliśmy w prawo, za skalny filar, gdzie droga zaczęła się wspinać mocno do góry. Szybko dostałem zadyszki i opadłem z sił. Przejąłem prowadzenie i zmniejszyłem naszą prędkość, zatrzymując się co 20 kroków. Zrobiło się jaśniej, a kiedy doszliśmy na grań, gdzie łączą się drogi z Berlina i Cholery, wstało słońce. Skręciliśmy w prawo i po grani dotarliśmy do Piedras Blancas (Białych Skał) na 6100 m. Wypiliśmy po kubku Isostara, opróżniając pierwszy termos. Został nam więc dokładnie jeden litr. Po krótkim odpoczynku poszliśmy dalej, w stronę Independencia Hut. Nasze tempo jeszcze spadło, każdy następny krok wymagał coraz większego wysiłku. Dotarło do mnie, że wejście na szczyt potrwa znacznie dłużej, niż przypuszczałem. Wysiłek jest tak duży, że nie miałem sił myśleć, czym zajmowałem się podczas marszu w poprzednich dniach. Słońce oślepiało nas, było gorąco. Zdjęliśmy łapawice, a ja ściągnąłem jeden z dwóch polarów i zostawiłem na jakimś kamieniu. Lewa rękawiczka już się wysuszyła, a prawa była w coraz lepszym stanie. Do Independencia (6370 m.) dotarliśmy w całkiem jeszcze dobrej formie. Chata była zrujnowana, a wokół niej siedziała grupa odpoczywających ludzi. Napiliśmy się znów i założyliśmy raki, bo powyżej Independencia leżał już śnieg. Wysokość robiła swoje - miałem problem z prawidłowym zamocowaniem sprzączek i jakiś facet mi pomógł.
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej, w prawo, na strome pole lodowe. Zaraz po jego pokonaniu skręciliśmy w lewo, na północno-wschodnie zbocze góry. Zaczął się El Traverso, długi, stromy trawers, po zboczu o 60-cio stopniowym nachyleniu. Trzeba było iść bardzo ostrożnie, każde potknięcie mogło skończyć się upadkiem w dół, gdzie kilkaset metrów niżej rozciągała się przełęcz i Nido de Condores. Szlak ma jakieś 50-60 cm szerokości, a linia śniegu najwyżej 30. Starałem się nie stawać w rakach na piachu, żeby ich nie stępić. Przypominało mi to chodzenie po linie - noga za nogą, stawiana śmiesznym, okrężnym ruchem, żeby nie zahaczyć ostrzem o stuptuty. El Traverso wznosiło się stale do góry, czułem już wyraźnie, że nie mam sił iść dalej. Zatrzymywałem się co 15 kroków, co 10, ale jednak szedłem dalej, kierując się wyłącznie wolą. Coraz mocniej wspierałem się na czekanie, a podczas odpoczynków wbijałem go mocno w śnieg, asekurując się podczas bezskutecznych prób wyrównania oddechu, uspokojenia oszalałego pulsu. Wyprzedzały nas kolejne zespoły, co było frustrującym przeżyciem. El Traverso to długa gehenna, widać było cały czas wznoszącą się mocno do góry końcówkę - wydawało się, że w zasięgu ręki, ale w rzeczywistości minęły godziny, zanim dotarliśmy do tego miejsca. Kiedy ścieżka zaczęła raptownie piąć się w górę, usiedliśmy nieco z boku, przy drodze. Zostało nam zaledwie po kubku picia, minęła dwunasta. Liczyłem, że o tej godzinie będziemy już blisko szczytu, a wydaje się, że trzeba iść jeszcze co najmniej dwie godziny. Kiedy tak zastanawiałem się nad odwrotem, pijąc resztki izostaru (ja w swoim topiłem śnieg, żeby zwiększyć objętość), jeden z wyprzedzających nas Argentyńczyków zapytał, jak się czujemy. Powiedziałem mu, że nie mamy dość wody, a on ofiarował nam część swojej. Z początku nie chciałem jej przyjąć, bo ta wysokość to nie są już żarty, ale pokazał mi dwie półtoralitrowe, pełne butelki (niezamarznięte, Jimie!) i wtedy wystawiłem w jego stronę termos, a on przelał nam jakieś pół litra. Znowu byliśmy w grze! Wypiliśmy po małym kubku i podjęliśmy decyzję: do góry! Zostawiliśmy plecak z resztą wody, żeby mobilizowała nas do powrotu. Droga pięła się coraz bardziej pionowo w górę, w stronę szerokiego kuluaru La Cueva. Był wypełniony śniegiem, szliśmy coraz wolniej, ledwo podnosząc nogi do góry - po 10 kroków, po 7. Na rękach mieliśmy tylko polarowe rękawiczki, ale i tak było gorąco. Zjadałem śnieg, żeby oszukać rosnące, palące pragnienie. Odpoczęliśmy chwilę pod skalnym załomem i ruszyliśmy dalej, prawym skrajem zbocza Canaletta. Zwolniliśmy do 5 kroków, wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne teraz, kiedy siedzę w wygodnym fotelu, ale ilekroć próbowałem przejść ich trochę więcej, kręciło mi się w głowie i ciemniało w oczach. Szliśmy nieznośnie powoli, a mój język spuchł i bolał - dostałem lekkich odmrożeń od śniegu. Około drugiej napotkany wspinacz schodzący z góry rozwiał wszystkie moje nadzieje na szybki koniec rozpaczliwej walki o każdy metr - mówi, że na szczyt zostało ok. dwóch godzin. Przeszedłem jeszcze kilka kroków i usiadłem na ziemi, na jakichś kamieniach. Straciłem nadzieję na powodzenie ataku szczytowego. Siedziałem tam i czułem, że dotarłem do kresu sił. Widziałem nad sobą łagodny zakręt zbocza w lewo, w kierunku głównego szczytu, a jednocześnie czułem, że idąc tam już nie ryzykuję jakiegoś upadku, złamania, uderzenia kamieniem. Czułem, że nadchodzi śmierć. Wiedziałem, że muszę schodzić, teraz, natychmiast, jeśli chcę żyć. Pójście w górę nie było jakimś igraniem ze śmiercią, było przekroczeniem drzwi.
- Co robimy? - zapytała Dora, widząc, że nie wstaję.
- Myślę, że nie damy rady znów tutaj podejść, jeśli się wycofamy. - odpowiedziałem, licząc na to, że Dora zdecyduje się iść dalej. Ale zaskoczyła mnie jej prosta odpowiedź:
- To idziemy.
Wstałem i chwiejnie skierowałem się znów w górę, świadomie ruszając tam, skąd moje niedoskonałe ciało chciało ze wszystkich sił uciec. Pierwsze kroki były trudne, czułem wyraźny opór, ale potem to ustąpiło. Przejąłem całkowicie kontrolę, również nad instynktem samozachowawczym. Droga w górę była wszystkim, inne sprawy stały się już nieważne, drugorzędne, zniknęły gdzieś w tle obrazu. Krok za krokiem, spieczone usta, gardło, katar, zmęczenie...
Ile to trwa? Minuty czy godziny? Ścieżka zakręciła w lewo, szczyt był coraz bliżej, ale i wola w końcu słabnie, gdy nogi są jak z ołowiu. Szliśmy już tylko po cztery kroki, odległość równa długości samochodu. Dora została z tyłu. Jakiś niemiecki wspinacz dał nam trochę napoju brzoskwiniowego i pokrzepił mówiąc, że zostało nam piętnaście minut drogi. Czułem ból, każdy kawałek mojego ciała rozpadał się, miałem ochotę wyć. Jeszcze tylko kilka kroków, i przekroczyłem skalny próg, wychodząc na płaski szczyt. Na zegarku była 15:52. Wstrząsały mną dreszcze i płakałem, patrząc wokół, na aluminiowy krzyż, na Aconcaguę Południową. Dora spytała, co mi jest, ale nie umiałem odpowiedzieć. To uczucie, które było we mnie, zbyt było pełne, zbyt piękne, zbyt skończone, żeby je nazwać, żeby o nim mówić. Łzy zamarły we mnie.
Zrobiliśmy kilka zdjęć, ale nie udało mi się uśmiechnąć. Zwycięstwo zbytnio bolało.
Jeszcze tylko zaśpiewałem Dorze przygotowaną na tą okazję piosenkę i rozpoczęliśmy zejście. Było tylko nieco lżej, niż podczas podejścia. Niosła nas jednak radość ze zwycięstwa. Czas upływał, było coraz chłodniej. Pojedyncze osoby mijały nas, idąc na szczyt. Spotkaliśmy osobliwą grupę - Leszka Cichego i dwójkę wyczerpanych osób, które w żadnym wypadku nie powinny się tu znaleźć. Pomimo zmęczenia i psychicznego odrętwienia wymieniliśmy na ten temat uwagi z Dorą. Szedłem sześćdziesiąt kroków i padałem w śnieg. Nadal go jadłem, nie zważając na coraz dotkliwszy ból języka. Zeszliśmy przez la Cueva na el Traverso. Przy pozostawionym plecaku wypiliśmy pół kubka zimnego napoju i ruszyliśmy dalej, To był wyścig z czasem, nie mogliśmy zatrzymać się na odpoczynek nawet na kilka minut. Gdy tylko udawało mi się zebrać siły, ruszaliśmy. Dora trzymała się lepiej ode mnie, chociaż wejście mocno ją osłabiło. Pod koniec el Traverso zwymiotowała kilkoma kroplami żółci, a ja nie mogłem nic zrobić, tylko patrzeć i mówić cokolwiek, zachęcać do dalszej drogi. Było już późno, a wiatr dął potężnie, przeszywając nasze ubrania. Zeszliśmy do Idependencia, gdzie jakiś facet pytał, czy nie mamy radio, ponieważ jego kolega został na el Traverso i nie może już iść dalej. Poszedł dalej, a my zdjęliśmy raki i zaczęliśmy schodzenie. Na wschodnim zboczu wiatr zelżał nieco, więc szło się znacznie łatwiej. Dopiero patrząc z góry zobaczyliśmy, że całe zbocze pocięte jest dróżkami, prowadzącymi w dół - najwyraźniej każdy wspinacz wybierał sobie drogę według własnej woli. Trochę to skomplikowało sytuację, ponieważ trzeba było stale wyszukiwać drogę pośród rumowiska. Schodziliśmy jak najszybciej to możliwe - było już po 20 i po słońcu nie było już śladu. Byłem zgrzany, ale jednocześnie czułem wilgotny ziąb, który nas otaczał. Ścieżka w końcu się ustaliła, zamieniła się w jedną, prowadzącą blisko krawędzi zbocza. Patrzyliśmy wokół, niepewni, czy już tu wcześniej byliśmy. Wiadomo, że wszystko wygląda inaczej, kiedy się schodzi, ale tym razem wątpliwości były znacznie większe. Przystanęliśmy, aby się naradzić. W oddali widać było jasne skałki, które wyglądały zupełnie jak Piedras Blancas, przy których odpoczywaliśmy rano. Stamtąd droga powinna szybko doprowadzić nas do Berlina. Stwierdziliśmy, że nasza ścieżka może nie jest tą, którą tu weszliśmy, ale jest do niej równoległa i prowadzi w dobrym kierunku. Było coraz bardziej stromo, a ścieżka stała się tak wąska, że ledwo mieścił się na niej na szerokość but. W jednym z miejsc, z duszą na ramieniu przeszedłem trzy kroki, asekurując się z czekana i po chwili przeprowadziłem przez to miejsce Dorę, podając jej stylisko. Było tam bardzo niebezpiecznie, a nie można było nawet zatrzymać się, żeby włożyć raki. Po jakimś czasie zatrzymaliśmy się znowu. Ty razem nie mieliśmy wątpliwości, że zabłądziliśmy. Po prawej ręce ciemniał na tle nieba masywny kształt Aconcagui, po lewej była głęboka dolina, ograniczona z obu stron przez wysokie granie. Tu gdzieś, niedaleko, musiał znajdować się Camp Berlin. Zapadał zmierzch. Nie mieliśmy nic poza ubraniami. Byłem mokry z wysiłku, od zapadania się w śnieg po uda, kiedy łamały się pode mną śnieżne deski. Starałem się je omijać, iść skalnym rumowiskiem, ale i tak co jakiś czas musiałem wygrzebywać się z niebezpiecznej warstwy śniegu. Dorze szło się łatwiej, z racji mniejszego ciężaru zmarznięta pokrywa utrzymywała ją. Gdzieś w dole doliny dostrzegliśmy coś, co wyglądało jak szałasy, które stały w Camp Berlin. Postanowiliśmy dotrzeć do starego lawiniska i zejść jego brzegiem, przy kamieniach, w dół. Była szarówka. Doszliśmy do śladu lawiny i ruszyliśmy w lewo, w dół. Omijaliśmy deski śnieżne i tam, gdzie to było możliwe, szliśmy nie więcej, jak metr od pasa kamieni. Wokół gęstniał mrok. Dawno już przestaliśmy patrzeć na zegarek, ale musiało być dobrze po 21, kiedy po prawej ręce, daleko, zobaczyłem trzy namioty, stojące za szerokim pasmem śniegu. Było to zupełnie nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę porę dnia i stan moich oczu. Zatrzymaliśmy się jeszcze raz. -Chodźmy tam. - powiedziałem - na pewno ktoś tam jest, a te szałasy mogą być opuszczone i wcale niekoniecznie są w Camp Berlin. Nie zgadzają się odległości i otoczenie. Dora miała takie samo zdanie, więc jeszcze raz skręciliśmy, ponownie idąc trawersem w kierunku namiotów. Byłem u kresu sił i Dora wkrótce mnie wyprzedziła. Kiedy dotarłem do początku śnieżnej laty, Dora była kilkaset metrów z przodu. Od razu rzuciło mi się w oczy, że łata śniegu jest zbyt obszerna i zbyt gruba na zwykłe pole śnieżne. Wyglądała jak lodowiec - ostateczny dowód na to, że byliśmy daleko od Berlina i szlaku, którym szliśmy rano. Kilka razy upadłem i coraz trudniej było wstać. Lód był twardy jak beton. Zapadł zmrok. Nie wyciągnąłem latarki - nie wiem, czy nie miałem sił, czy nie byłem już w stanie myśleć jasno. Przeszedłem przez jęzor lodowca i stanąłem przy namiotach. Nie było nikogo. Zawołałem Dorę, ale nie było odpowiedzi. Poszedłem dalej i po kilkudziesięciu krokach, za skalnym, niewielkim wzniesieniem, zobaczyłem kilka postaci, stojących w świetle czołówek. Powlokłem się w ich stronę. Przy namiocie stała trójka facetów i Dora. Wcisnęli mi w rękę bidon z lodowatą wodą, którą zacząłem w siebie wlewać pomiędzy fragmentami opowieści. Okazało się, że zeszliśmy na północno-wschodnie zbocze i jesteśmy w Camp 2 na drodze przez lodowiec polaków. To właśnie przez jęzor tego lodowca przed chwilą przeszliśmy. Faceci byli Amerykanami i zaproponowali nam, żebyśmy zostali na noc w obozie. Byliśmy wykończeni więc była to propozycja nie do odrzucenia. Najlepszą opcją byłby nocleg w jednym z trzech namiotów, które minęliśmy wcześniej - w każdym z nich nocowały dwie osoby i im najprościej byłoby nas przyjąć do siebie. Oni jednak odmówili, sugerując, żebyśmy poszukali sobie namiotu wśród pozostawionych depozytów. Poszliśmy wiec oglądać depozyty, ale nic nie udało nam się znaleźć. W końcu Amerykanie zaproponowali nam nocleg w swoim namiocie. -Mamy dobre śpiwory i chcieliśmy je i tak przetestować - mówił niski blondyn, mieszkający obecnie na Hawajach. Był nieformalnym przywódcą grupy. Przez jakiś czas wzbranialiśmy się przed przyjęciem tej propozycji, ale w końcu niewiele innych opcji nam zostało. Mokre rzeczy ziębiły mnie coraz bardziej. Weszliśmy do namiotu z Davidem, który miał z nami nocować. Pozostali dwaj wzięli po karimacie i rozłożyli się na zewnątrz. Nam musiały wystarczyć zapasowe karimaty, dwie kurtki przeciwdeszczowe i własne ubrania. Miałem pewność, że jeśli czegoś nie zrobię, mogę stracić palce u nóg. Botki i obie pary skarpet były całkowicie przemoczone od śniegu, w który wpadałem, i od potu. Z wielkim trudem udało mi się zsunąć botki. Zdjąłem też jedną parę skarpet. Wrzuciłem ogrzewacze do łapawic i założyłem je na stopy, wsuwając jak najgłębiej. Na zewnątrz wystawały mi tylko pięty, w których zresztą wkrótce straciłem czucie. Było mi przeraźliwie zimno. Dora w końcu zasnęła, ale mną wstrząsał dreszcz za dreszczem. Wiedziałem, że przetrzymam noc, a stopy są uratowane. Dorze również nic już nie groziło. To było najważniejsze.

11.02.2012
Całą noc drżałem z zimna, nie zasnąłem nawet na chwilę. Ranek był równie mroźny. Ogrzewacze dawno przestały już działać i teraz dotkliwie odczuwałem zimno. Sznurówki w botkach zamarzły i długie minuty minęły, nim założyłem buty. Byłem zły na wszystko. Na przeraźliwe zimno w nocy, na to, że zabłądziliśmy, nawet na Dorę - zazdrościłem jej spokojnego snu. Starałem się nad tym zapanować. Najgorsze było to, że zabłądziliśmy. Czułem smak hańby, Dostaliśmy po kubku herbaty zalatującej białym gazem i makaron z serem. Sera było tyle, że przypominało to bardziej zupę. Smakował wyśmienicie, chociaż dawno już straciłem apetyt. Amerykanie deklarowali wcześniej, że nas odprowadzą do Idependencia w ramach treningu i aklimatyzacji, dziś najwyraźniej zmienili zdanie. Pokazali nam tylko mniej więcej, gdzie mamy iść - w zasadzie dokładnie w tą samą stronę, z której przyszliśmy poprzedniego wieczoru. Poszliśmy więc, ponownie przekraczając lodowiec polaków. Noc nie pozwoliła nam zregenerować sił i szliśmy bardzo wolno. Pierwotny plan powrotu do Berlina w 2 godziny szybko uległ dezaktualizacji. Najtrudniej było zdobyć się na podejście kilkuset metrów na przełęcz. Byłem wściekły, najbardziej na siebie. Kilka razy uderzyłem na odlew czekanem w niewinną łatę śniegu. Ciągnąc nogę za nogą weszliśmy w końcu na przełęcz. Wyobrażałem sobie kolejne, długie podejście, ale okazało się, że jesteśmy w Camp Cholera. Było tam co najmniej kilkanaście namiotów, poza niewielkim, drewnianym schronem Elena. Powlekliśmy się dalej, nawet nie zwalniając. Po krótkim trawersie stanęliśmy wreszcie w Camp Berlin, przy namiocie. Nie było mi już zimno, podejście mocno mnie rozgrzało. Wyciągnąłem karimatę i padłem na nią, osłaniając oczy od słońca ramieniem. W głowie miałem gonitwę myśli. Stopniowo się wyciszyły i zasnąłem. Dora gdzieś znikła. Ale nie można spać na wysokości niemal 6000 metrów, kiedy dawno minęło już południe, a do celu jest jeszcze daleka droga. Zwinęliśmy obóz i z ciężkimi już teraz plecakami ruszyliśmy w dół, do Nido de Condores. Droga nie była trudna, ale byliśmy wycieńczeni i trzeba było stale uważać, żeby nie upaść. Po drodze spotkaliśmy kilka idących do Berlina mułów, prawdopodobnie po śmieci. Pogoda psuła się - według prognozy miał to być dzień najlepszy na atak szczytowy, a tymczasem pojawiła się mgła, wiał nadal silny wiatr. Zeszliśmy do Nido de Condores, strzepując z ubrań pierwsze płatki śniegu. Było po szesnastej - jeszcze niezbyt późno, ale biorąc pod uwagę pogodę i nasz stan, zdecydowaliśmy się tu przenocować. Wylaliśmy wodę z termosu, którą przygotowali nam Amerykanie na drogę - zapach białego gazu był nie do zniesienia. Zagotowaliśmy sobie wodę z kałuży i wypiliśmy po pół kubka. Herbata już się skończyła. Wieczorem zjedliśmy jeszcze pojedynczy podróżny obiad, bardziej z rozsądku, bo nie czuliśmy wcale głodu.

12.02.2012
Mieliśmy ruszyć w dół rano, ale byliśmy wyczerpani, zwłaszcza psychicznie. Każda czynność męczyła, nerwy mieliśmy w strzępach. Znowu piliśmy ciepłą wodę, wmuszając ją w siebie. Dopiero wczesnym popołudniem rozpoczęliśmy zejście. Plecaki były jeszcze cięższe, niż poprzedniego dnia. Skróciliśmy drogę przez wielką łatę śniegu, zalegającego na przełęczy. Śnieg był zlodowaciały, śliski i kilka razy upadłem. Nie przypominało to wcale przyjemnego upadku w świeży śnieg - raczej wywrócenie się na pokryty lodową polewą beton. Najboleśniej stłukłem sobie lewe biodro, ale ważny był tylko stały ruch w dół. Przeszliśmy przez przełęcz i ruszyliśmy szybkim krokiem w dół, w lewo, w kierunku Camp Canada. Gdy tylko miałem siłę, przyspieszałem do granic możliwości. Było dla mnie oczywiste, że nie mamy sił na zbyt długi marsz, więc chciałem jak najszybciej znaleźć się u celu. Nie zważałem na ból kostki, który może z racji ogólnego zmęczenia nie był już tak dotkliwy. Dotarliśmy do Canada, i zabraliśmy depozyt - w każdym razie to, co uważaliśmy za potrzebne. Zostawiliśmy kilka puszek gazu dla innych wspinaczy. Po krótkim odpoczynku wróciliśmy na szlak, ale teraz mieliśmy już pełne obciążenie, Nadchodził wieczór. Szliśmy dalej, pokonując ból i zmęczenie. Potrafiliśmy myśleć już tylko o coli za 15 dolarów, którą chcieliśmy kupić na dole, w Plaza de Mulas. Do obozu dotarliśmy dobrze po 18. Okazało się, że sklepik jest zamknięty i nie ma wody - strumyk był całkiem brązowy, jakby gdzieś w górze zsunęła się do niego lawina. Po rozstawieniu namiotu poszliśmy do innego, mniejszego sklepu i kupiliśmy małą, półlitrową colę i sprite dla Dorki. Wyszło dużo drożej, ale to ostatecznie napój zwycięzców. Z wielkim trudem wstałem, żeby poszukać wody i udało mi się znaleźć nieco w jakiejś beczce. Nie była najczystsza, ale nadawała się przynajmniej do gotowania. Odwiedził nas Mateusz i zaproponował, że przefiltruje nam wodę swoim ręcznym filtrem, który jednak się zapchał. Ich próba zdobycia szczytu zakończyła się fiaskiem. Postanowili spróbować ponownie po odpoczynku. Dowiedzieliśmy się też, że Leszek Cichy i jego dwójka podopiecznych nocowała w Elenie po zejściu ze szczytu. Ta informacja wywołała w nas negatywne emocje, podobnie zresztą, jak u Agnieszki i Mateusza. Mieliśmy poczucie, że rodzina Eleny nie pochwalałaby takiego pragmatycznego wykorzystania schronu. Rozmawialiśmy z nimi, ale czułem, że sił mam coraz mniej - w końcu nic nie jedliśmy od poprzedniego wieczora. Pożegnaliśmy się i zrobiliśmy sobie jeszcze późną kolację. Nie czułem jakiejś euforii, raczej ból, znużenie. Ustaliliśmy, że Ojos de Salado zostaje definitywnie skreślony z planu wyprawy. Na myśl o kolejnych kilku dniach w brudzie, w ciasnym namiocie czuliśmy mdłości. Widzieliśmy już wspaniałe pokoje w hostelu w Penitentes, dobre śniadanie i podróż do Mendozy, gdzie odbędzie się dalsza część wypoczynku.

13.02.2012
W nocy przeszkadzały nam kaszel i odgłosy wymiotów - okazało się, że międzynarodowa grupa zatruła się miejscowym jedzeniem. Około 10 ruszyliśmy w dół, po krótkiej wizycie u lekarza, który dał Dorze jakąś maść na spękaną, spaloną skórę. Katar, który męczył mnie cały czas, powoli ustępował. Nazwałem go Ernestynem Katarem, ojcem wszystkich katarów, ale nie zmniejszyło to wcale mojej o niego niechęci. Plecaki oddaliśmy mulnikom, Arieros. Z jednym tylko małym plecakiem szło się nawet przyjemnie. Kiedy mijaliśmy ostatnie namioty, przed bazą wylądował śmigłowiec z dwoma wspinaczami na pokładzie. Weszli do obozu, wcale nas nie zauważając. -Biali Ruscy. - powiedziałem Dorze. Facet, którego wcześniej spotkaliśmy z wielkim aparatem fotograficznym, musiał być ich fotografem. Ich oczywiste bogactwo budziło mieszane uczucia. Poszliśmy w swoją stronę, w dół doliny Horcones. Droga była długa, nieprawdopodobnie długa. Musieliśmy zrobić dwa odcinki w jeden dzień. Oszczędzaliśmy wodę aż do Confluencia, gdzie mogliśmy napić się do woli. Drogę zagrodziła nam rzeka i minęło sporo czasu, nim znaleźliśmy miejsce, w którym udało się przez nią przeskoczyć. Poniżej Confluencia pogoda zaczęła się psuć - zbierało się na deszcz, chmury zasnuły całe niebo. Założyliśmy nawet kurtki przeciwdeszczowe, ale ostatecznie nie zaczęło padać. Przy stacji Rangerów, gdzie podbiliśmy pozwolenie po raz ostatni, czekał na nas ten sam gość, który przywiózł nas wcześniej z Penitentes. W Penitentes czekała nas niemiła niespodzianka - nie było naszych bagaży (będą za godzinę, dwie - przekonywał nasz kierowca), żaden z hosteli nie ma miejsc bądź nie chciał nas przyjąć, a w restauracjach nie chcieli dla nas nic ugotować. W jedynej, która miała otwartą kuchnię, nie było menu (!!!) a kelnerka rozmawiała z nami, używając google translatora. Nie umiała zresztą w żaden zwięzły sposób przedstawić oferty, wiec wyszliśmy stamtąd. W Refugio kelner wyrzucił nas na zewnątrz, ponieważ kuchnia jest czynna od 20:30, a na zegarku była 19:30... I do tego kłamał, że nie ma miejsc, a przecież gołym okiem było widać, że gości nie ma wcale, teraz, po sezonie, po hostelu kręcił się tylko jakiś dziadek. Usiedliśmy na jakichś rozpadających się schodach. Kierowca od Grajalesa okazał się na tyle miły, że przyniósł nam po... zimnym piwie. Po całym dniu głodówki, przejściu niemal 40 kilometrów, po zdobyciu Aconcagui i trudnym zejściu - to było właśnie to, czego potrzebowaliśmy. Siedząc w porywistym wietrze, zjedliśmy po snickersie i wypiliśmy po małym piwie. Po 20:30 wróciliśmy chcąc nie chcąc do Refugio. Dora zamówiła wysmażone Lomo, które było jak na nasze standardy krwiste. Ja zjadłem swoją bułę i wróciliśmy do Grajalesa. Naszych bagaży jednak nie było jeszcze, więc usiedliśmy pod ścianą na ławeczkę, zasypiając. Zważyliśmy się też na wadze - ubyło mi 6,6 kg, Dorze 4. Dopiero późnym wieczorem przyjechały nasze zmaltretowane bagaże. Jakiś dziadek, pracujący u Grajalesa poradził nam, żebyśmy rozbili się na podwórku obok garażu, na co przystaliśmy. Po odebraniu rzeczy z depozytu ciężar sprzętu był przygniatający. Podwórko było zaniedbane, zarzucone śmieciami, tuż obok namiotu leżał wielki arkusz blachy. Dusimy się od śmiechu, myśląc o tym wszystkim, o tym koszmarnym miejscu na końcu świata, dalej od cywilizacji, od normalności, niż chcielibyśmy się znaleźć. Najgorsze było jednak to, że nie był to tajemniczy świat natury, do którego ludzie podświadomie tęsknią, ale po prostu wynaturzenie. Od kierowcy autobusu dowiedziałem się, że autobus, który powinien odjeżdżać wcześnie rano, nie kursuje, więc mamy czas do 12.

14.02.2012
W nocy obudził mnie potworny ból brzucha. Zrozumiałem, że poprzednim razem to była również niedbale, niehigienicznie przyrządzona kanapka, a nie choroba wysokościowa. Klnąc chamskiego kelnera, pobiegłem daleko w pole, gdzie dopadła mnie biegunka tak silna, że z trudem wróciłem do namiotu. Niestety czekała mnie jeszcze jedna taka przygoda, nim w końcu zasnąłem. Po przebudzeniu spakowaliśmy się i poszliśmy na przystanek, myśląc tylko o tym, żeby wydostać się z Penitentes. Refugio Aconcagua i chamski kelner przepełniły czarę goryczy. Jednogłośnie przechrzciliśmy miejscowość na Penistentes. Powoli minęły godziny do odjazdu, ale w końcu doczekaliśmy się autobusu, który zawiózł nas bez przygód do Mendozy. Tym razem nie wahaliśmy się i wzięliśmy od razu taksówkę do hostelu. Nie mieli już dwójek, więc wzięliśmy trójkę. Prysznic był przyjemnością, którą trudno opisać. Wieczorem poszliśmy jeszcze na miasto, żeby coś zjeść. Nocne miasto było piękne, przyjemnie kontrastowało z nienawistnym Penitentes z byle jak wzniesionych budynków i wszechobecnej blachy falistej. Po powrocie wypiliśmy jeszcze duże piwo i zasnęliśmy.

15.02.2012
Od rana prowadziliśmy w hostelu pralnię "Mały Bangladeszcz" względnie "Istambuł". Wszystkie poręcze, wieszaki, każdy wystający ze ściany gwóźdź służył nam za suszarkę. Poza tym poszliśmy na Terazzo Mirador, który okazał się zbyt niski i położony daleko od centrum. Kupiliśmy też bilet na następny dzień do Vina del Mar. Popołudniu zapakowaliśmy do wora zbędny sprzęt górski i poszliśmy na pocztę. Wcześniej ustaliliśmy, co i jak, więc wydawało się, że półtorej godziny powinno starczyć. Okazało się jednak, że pod względem złej obsługi, chaosu organizacyjnego i zwykłej bezczelności Argentyńska Correo Central może z powodzeniem konkurować z Pocztą Polską. Najpierw wystaliśmy się pod okienkiem z cłem, gdzie gość kazał nam iść do innej kolejki. W kolejce czekaliśmy ponad pół godziny, by usłyszeć informację, że dziś już się nic nie załatwi. Spytałem dlaczego i babka z okienka odpowiedziała, że nie wyśle nam paczki, bo ten gość z pierwszego okienka skończył już pracę. Poczułem straszliwy gniew, nagle wszystkie dotychczasowe przykrości stanęły mi przed oczami. -This is correo central, right? What's so central about it?! - powiedziałem jedynej w całym budynku babce, która mówiła po angielsku. Piętnaście minut wymyślania po angielsku i hiszpańsku spowodowało wysłanie paczki poza wszelkimi procedurami. Kosztowało nas to mnóstwo pieniędzy, ale przynajmniej ciężar plecaków znacznie się zmniejszył. Byłem tak zły na to wszystko, że przez dłuższy czas czułem drżenie całego ciała. Tylko o tyle było mi przykro, że babka, z którą rozmawiałem, była ładna, bardzo sympatyczna i znała angielski w tłumie tych wszystkich barbarzyńców. Poszliśmy coś zjeść i wróciliśmy do hostelu. Cieszyła nas myśl o jutrzejszym wyjeździe, choćby na chwilę, z Argentyny.

16.02.2012
Jadąc taksówką na lotnisko, zobaczyłem przez okno znajome postacie - trzech Amerykanów, których spotkaliśmy w Camp 2. Niestety, nie zdążyłem krzyknąć nic do nich, nim zniknęli w tyle. Autobus wyruszył spóźniony jak zwykle. Najgorsza była świadomość, że będziemy ponownie przejeżdżać przez Penistentes. Szkoda mi było tych pięknych gór, błękitnego jeziora przy drodze. W końcu natura w żaden sposób nie mogła odpowiadać za mieszkających tu ludzi. Przejechaliśmy przez Penistentes i mijając Refugio Aconcagua oboje z Dorą unieśliśmy środkowy palec do góry, w międzynarodowym geście pokoju, zrozumienia i pojednania. Na granicy czekała nas przykra niespodzianka - trwająca ponad dwie godziny kontrola z elementami rewizji osobistej. Nie mieściło nam się to w głowie - państwa po obu stronach są tak podobne pod względem ludności, fauny i flory, gospodarki, że żadna kontrabanda nie może wchodzić w grę. A jednak kontrola trwała, armia urzędasów szukała owoców, mleka, ziarna i mięsa, zupełnie, jakbyśmy przyjechali z głębi Afryki czy Azji. Wreszcie ruszyliśmy po krętej drodze prowadzącej ciasnymi serpentynami. Chile od pierwszych kilometrów zrobiło na nas dobre wrażenie. Domy stojące przy drodze były schludniejsze, a ludzie, z którymi się zetknęliśmy w ciągu dwóch dni, robili znacznie lepsze wrażenie, niż Argentyńczycy. Do Vina del Mar przyjechaliśmy wczesnym jeszcze wieczorem. Nie mieliśmy pieniędzy, nie znaliśmy rozkładu miasta ani nie mieliśmy noclegu. Dora wyciągnęła pieniądze z bankomatu; ciężko było zdecydować, jakiej będziemy potrzebować kwoty, ponieważ chilijskie peso są w zupełnie innej skali, niż argentyńskie. Ponownie intuicyjnie wsiedliśmy do autobusu miejskiego, który powiózł nas do miejscowości Renaca. Autobus był zdezelowany i przywodził na myśl autobusy indyjskie i pakistańskie. Trzęsło niewiarygodnie, gdy autobus przemierzał wąskie, strome uliczki w dzielnicach willowych. W Vina innych dzielnic chyba zresztą nie ma. Kierowca poinformował nas uprzejmie, że dotarliśmy do końca trasy i będzie zawracał, więc wysiedliśmy na skrzyżowaniu. Wszedłem do sklepu żeby zorientować się w cenach i kupić coś do picia. Potem poszliśmy w kierunku plaży. Słońce zachodziło na Pacyfikiem. Ogromne, długie fale uderzały raz po raz o piasek, a ja nie umiałem znaleźć słów, którymi można by opisać to przedwieczne, surowe piękno. Siedzieliśmy na plaży, po prostu patrząc. Nic więcej nie było nam potrzebne do szczęścia. Nadal nie mieliśmy noclegu i byliśmy nieco głodni, wiec postanowiliśmy pójść do Telepizzy, stojącej tuż przy plaży. Nie mieliśmy nadziei na to, że będzie smaczna, skusiło nas przeszklone piętro. Pizza okazała się nieprawdopodobnie dobra, zjedliśmy ją, patrząc na zapadający nad plażą mrok. Postanowiliśmy zanocować na plaży. Była piękna noc, a my chcieliśmy po prostu wypić we dwoje piwo i popatrzeć na gwiazdy. Niestety, wkrótce przyczepili się do nas jacyś dwaj Chilijczycy. Byli pijani i chyba też naćpani. Gadali do nas po hiszpańsku, nie chcieli pojąć, że nie rozumiemy go wystarczająco, żeby z nimi normalnie rozmawiać, zresztą co by to była za rozmowa. W końcu, po godzinnej męczarni, wstaliśmy, zebraliśmy rzeczy i poszliśmy plażą, byle dalej od nich. Byliśmy wściekli. Plecaki były ciężkie, a my znużeni. Dodatkowo plaża poza tym jednym miejscem, które wybraliśmy, była jasno oświetlona. Dopiero na horyzoncie widać było odrobinę cienia, w którym można było się zaszyć. Szliśmy tam w nieskończoność, grzęznąc w piachu. Zaraz za wielkim hotelem, przy którym śmierdziało moczem, znaleźliśmy małą, dziką plażę. Można było tam zejść tylko wąskimi, kamiennymi schodami bez barierki. Nikt tu chyba nie przychodził. Rozłożyliśmy karimaty i weszliśmy do śpiworów, a gwiazdy powiedziały nam dobranoc.

17.02.2012
Nocą nie mogłem spać - bryza niosła ze sobą wilgoć i mgłę, a po mokrym piasku skakały jakieś dziwne owady. Miały dziwną tendencję do siadania na mojej twarzy i wchodzenia pod moją koszulkę. Rano śpiwory mieliśmy całkiem mokre. Jacyś faceci zbierali z plaży długie, wyrzucone przez morze nocą wodorosty. Vina del Mar to miasto pięknoduchów, tu nic nie powinno być brzydkie. Poszliśmy na główną plażę i rozłożyliśmy śpiwory, aby wyschły. W zimnym morzu pływali tylko zaopatrzeni w pianki wakeboardowcy. Patrzyliśmy na nich i grzaliśmy się w słońcu. Po jakimś czasie postanowiliśmy poszukać campingu. Uliczki Ranaca są niezwykle strome, trudno po nich chodzić, nie mówiąc już o parkowaniu samochodów. Udało nam się odnaleźć camping, ale obsługa odmówiła nam z nieznanych przyczyn. Pytałem się dwa razy, ale albo nie byłem w stanie zrozumieć odpowiedzi, albo drugiej stronie nie zależało na tym, żebym zrozumiał. Usiedliśmy zrezygnowani na schodach. Byłem zgrzany po ciężkim marszu w rosnącym upale. W końcu wróciła mi energia i powlekliśmy się z powrotem w stronę miasta. Po drodze zauważyliśmy hostel i po chwili dyskusji weszliśmy do środka. Cena za nocleg była absurdalna, ale i tak zdecydowaliśmy się tu zostać. Wzięliśmy prysznic i posmarowaliśmy się kremem, bo poranne słońce już nas dosyć mocno spiekło. Pokój był bardzo mały, ale nam to wystarczało. Poszliśmy na miasto, głównie po to, żeby coś zjeść. Trafiliśmy na uliczkę z trzema barami z empanadas. Od razu zauważyliśmy, że wybór nadzienia jest znacznie większy, niż w Argentynie. Zamówiliśmy sobie po trzy, mimo przestrogi przesympatycznego dziadunia-sprzedawcy: Muy grande! Odpowiedziałem, że mamy wielki apetyt, ale okazało się, że to dziadunio miał rację - z trudem zjadłem ostatniego pierożka, którego oddała mi Dora. Ich smak był niesamowity, porównywalny tylko z pizzą z poprzedniego wieczora. Te dwa obiady w Chile stały się synonimem cywilizacji, a o dziaduniu nieraz jeszcze myśleliśmy z rozrzewnieniem, mówiąc do siebie jego nieśmiertelną kwestię: Muy grande! Poszliśmy znów na plażę, morze nadal było cudowne, ale wielkie tłumy plażowiczów zakłócały nasz spokój. Wzdłuż ulicy, ciągnącej się przy plaży stało mnóstwo klubów z ogłupiającą muzyką, a powyżej, na długim zboczu, stały zbudowane jeden nad drugim domy, zamienione na hotele. Spędziliśmy resztę dnia po prostu chodząc po plaży, jedząc lody na tarasie hostelu i robiąc zdjęcia o zachodzie słońca (na który o mało co byśmy nie zdążyli). Zasnęliśmy w ubraniu, dopiero późno w nocy zgasiliśmy światło i wyłączyliśmy radio.

18.02.2012
Wyjechaliśmy z Renaca o siódmej. Niebo było jeszcze blade, a autobus pędził przez puste ulice, zarzucało tyłem, gdzie usiedliśmy. Jakiś czarny facet zaczepił nas i zaczął opowiadać o sobie. Był dość pijany, ale słuchaliśmy go, trochę z grzeczności, a trochę z ciekawości - bo był pierwszym spotkanym w Ameryce Południowej czarnym. Pochodził z Francji i był tu od kilku miesięcy. Jego spostrzeżenia dotyczące miejscowych ludzi były trafne i zbiegały się z naszymi. -To są ksenofobi, liczą się dla nich tylko oni sami - powiedział. I jeszcze: nikt nie dba tutaj o naukę, mężczyźni nie uczą się niczego, kobiety trochę więcej, ale też niewiele. Wysiedliśmy na dworcu i za ostatnie drobne kupiliśmy sobie po prawdziwej bułce, której w Argentynie nie można było dostać. Droga powrotna była bliźniaczo podobna do drogi do Chile, z podobną, bezsensowną kontrolą graniczną. Jakiś chłopiec, pozbawiony opieki, zwymiotował w wielkiej hali, gdzie zuchy ze służb granicznej dzielnie szukały przemycanych pomarańczy. Patrzyłem na ten kontrast - drobiazgowa kontrola żywności i wymioty, wymioty i kontrola. Miałem ochotę chwycić jednego czy drugiego z tych zuchów w śmiesznych mundurach i wrzasnąć mu w twarz, wykrzyczeć, że to wszystko to miraż, herbatka z Alicji. Dobrze, że podstawili autobus, bo było już blisko tej wielkiej sceny. W Mendozie tylko się przesiedliśmy na autobus do Buenos Aires. Noc zastała nas gdzieś pośrodku.

19.02.2012
W Buenos wysiedliśmy rano, umęczeni po trwającej dobę jeździe. Ale to nie był jeszcze koniec - kupiliśmy bilety do San Clemente del Tuyu, nad Atlantyk. Przy wsiadaniu do autobusu powstał jakiś zamęt - okazało się, że autobus nie był jednak właściwy, a nasz miał przyjechać za chwilę. Kierunek wywołał uśmiech - Mar del Ajo - Morze Czosnkowe. Jazda trwała około pięciu godzin, przez zieloną równinę, przez Pampę. Przed samym celem zobaczyliśmy stojący w rowie autobus, do którego omyłkowo wsiadaliśmy w Buenos. Obróciłem głowę i zobaczyłem jeszcze jak w migawce roztrzaskaną młotkiem szybę (rompo el vidrio con martillo!). Z dworca w San Clemente pojechaliśmy taksówką na camping. Był obskurny, wszędzie pełno mrówek, w łazience żółta, słona woda. Jakieś betonowe, śmieszne przepierzenia i nieśmiertelne domki, wyglądające jak slumsy, jak cygańskie osiedle. Dora miała kryzys, camping wywołał w niej obrzydzenie znacznie większe, niż u mnie. Poszliśmy na spacer, miasteczko było małe, zapyziałe, pełne turystów. Pochodziliśmy trochę po plaży, po rozpadających się chodnikach. Atlantyk miał szarą barwę.

20-21.02.2012
Dwa kolejne dni w San Clemente del Tuyu spędziliśmy, chodząc na spacery po plaży i po ulicach zaniedbanego miasteczka. Na samym początku mocno poparzyło nas słońce, więc staraliśmy się go unikać. Wieczorami jedliśmy lody w lodziarniach, których było tu mnóstwo. San Clemente nie mogło równać się z Vina del Mar, pod żadnym względem. Prowincjonalność, nieledwie zwykła bylejakość wyzierała z każdego zaułka, z każdego domu. Wypoczywający w Vina letnicy byli wymuskani, nieskażeni pracą, piękni w swoim drogocennym, mieszczańskim nieróbstwie, bogacze, dzieci bogaczy. Ci z San Clemente byli zwykłymi ludźmi, tęgimi, nieciekawymi. - Wiesz, cieszę się, że nie ma tu zwyczaju opalania się topless, jak w Hiszpanii. - powiedziałem Dorze i nie było w tym większej przesady. Mężczyźni prawie wszyscy bez wyjątku obnosili ogromne brzuszyska, zwieszające się na kąpielówki. Nawet młodzi chłopcy wyglądali okropnie. Wieczorami wracaliśmy do campingu, gdzie trwał nieustanny szturm mrówek na nasz namiot, a w łazience z kranu leciała żółta, słona woda. Mieliśmy zostać tu tylko jeden dzień, ale okazało się, że brakowało już biletów i musieliśmy zostać dwa dni. Byliśmy już znużeni biedowaniem, nocowaniem byle gdzie, i ten dodatkowy dzień nie był nam na rękę. Nocami Argentyńczycy biesiadowali przy asado na wolnym powietrzu - na campingu stało kilka betonowych grilli.

22.02.2012
Autobus mieliśmy bardzo wcześnie, więc budzik trzeba było nastawić na piątą. Padał deszcz. Pakowanie mokrego namiotu nie szło nam najlepiej, do tego wczesna pora nie sprzyjała spokojowi ducha. Zdenerwowani, ruszyliśmy na stację, ale okazało się, że camping jest zamknięty. Długą chwilę zajęło mi tłumaczenie w kulejącym hiszpańskim, że zapłaciliśmy za nocleg. Było późno. Ruszyliśmy szybkim krokiem, najszybciej, jak się dało. Droga była daleka, teraz wydawała się jeszcze dłuższa przez ciężar na plecach. Słanialiśmy się na nogach, ale w końcu dotarliśmy na stację, chwilę przed czasem. Autobus oczywiście się spóźnił. Podróż do Buenos minęła bez przygód. Wsiedliśmy do taksówki i podaliśmy adres hotelu. Taksówkarz był nieprzyjemny, ale Buenos Aires widziane przez okno samochodu pochłaniało nas, zachwycało po tylu dniach spędzonych z dala od prawdziwego miasta. Recepcjonista w hotelu znał angielski, a pokój był znośny, na podłodze numeru położono kafelki zamiast parkietu, a w łazience unosił się zapach stęchlizny. Ale łóżko wyglądało przyjemnie, a przez okno było widać sąsiedni, ładny secesyjny budynek. Po kąpieli włączyliśmy telewizor i natychmiast zrozumieliśmy powód opryskliwości taksówkarza. Na Once, dzielnicy, w której się znajdowaliśmy, zdarzył się wypadek w metrze. Liczba zmarłych osób sięgała wówczas już 25, a ostatecznie osiągnęła liczbę 49. Wszystkie stacje podawały informacje na ten temat. Poszliśmy na miasto. Wieczorem poszliśmy się przejść po mieście. Buenos Aires okazało się nie aż tak wielkie, jak się spodziewaliśmy. Hotel znajdował się przy ul. Bartholome Mitre, nieopodal El Congreso. Podeszliśmy aż do Plaza del Mayo, przecinając nieprawdopodobnie, wręcz groteskowo szeroką Av. 9 Julio. Dość dużo czasu strawiliśmy, poszukując kantoru. Większość była zamknięta na czas dowolnie ustalanych sjest. W końcu znaleźliśmy jakiś, ale okazało się, że brakuje im peso. Wymieniliśmy więc część dolarów i przeszliśmy do budynku naprzeciw. Tam z kolei ilość formalności przerosła nasze najgorsze sny. Urzędnik wyciągał co chwilę nowy, gęsto zapisany arkusz i prosił o podpisanie. Część z nich była po angielsku, ale większość po hiszpańsku. Próbowałem chociaż po części je przetłumaczyć, zrozumieć w zarysie, na co się zgadzamy. Urzędnik szalał po drugiej stronie lady, podawał nowe dokumenty, kserował paszport, drukował potwierdzenia. Wymiana w tej finansowej świątyni potrwała łącznie pół godziny. Zjedliśmy zbyt tłuste empanadas, wspominając z rozrzewnieniem dziadunia z Renaca. Wieczorem wróciliśmy do hotelu, rozkoszując się zwykłymi rzeczami - czystą pościelą i dachem nad głową, który nie jest zrobiony z płótna.

23.02.2012
Następnego dnia wyruszyliśmy na południowo-wschodni kraniec centrum miasta, do dzielnic San Telmo i La Boca. Droga okazała się długa i nie byliśmy już tacy pewni, że Buenos jest małe. Było jeszcze dość wcześnie i słońce nie operowało zbyt silnie, ale i tak droga męczyła. San Telmo nas oczarowało - niepowtarzalny klimat przywodził na myśl małe placyki czy ryneczki na krakowskim Kazimierzu. Oczywiście tutaj zabytki mają co najwyżej trzysta lat, a zabudowa San Telmo bardziej wpisywała się w secesję, a nie w wiek XVI, ale i tak przyjemnie było popatrzeć. Znalazłem też ciekawy architektonicznie Mercado San Telmo, rodzaj hali targowej. Jakaś kobieta widząc nasze zainteresowanie też weszła do środka, żeby zrobić zdjęcie... Mieliśmy pójść jeszcze na kawę, ale ponieważ za kawą nie przepadam, wyleciało mi to z głowy i poszliśmy dalej, w kierunku nieodległej dzielnicy La Boca. Po drodze widzieliśmy, jak kręcą film - cała ulica zarzucona była rozkwaszonymi pomarańczami, a w głębi stał tłum statystów, też wybrudzonych na pomarańczowo. Pewne nigdy się nie dowiemy, co to za film, ale oglądanie nawet z daleka wielkiej pomarańczowej plamy było intensywnym przeżyciem. Moja kostka wybrała właśnie ten moment na to, by nieznośnym bólem przypomnieć o swoim istnieniu. Musiałem co jakiś czas zatrzymywać się i siadać na krawężniku, licząc na to, że ból przejdzie. Doszliśmy w ten sposób w końcu do La Boca, z daleka widząc słynny stadion. Nie mieliśmy ochoty oglądać go z bliska, nie tylko dlatego, że jest tam podobno niebezpiecznie. Nie pociągała nas wielka, niepasująca do charakteru miasta bryła. Nad zakolem rzeki unosił się silny, przykry zapach. Nie trafiliśmy od razu do najbardziej znanej uliczki z kolorowymi domami, a nieco bardziej na lewo, na wschód. Domy zawdzięczają swoją sławę farbom, które mieszkający tu dokerzy kradli podczas pracy i używali do malowania swoich domów - temu udało się ukraść amarant, innemu znów ultramarynę. Dziś dwie krótkie uliczki, tworzące literę V, są odnowioną, turystyczną atrakcją. Z balkonu El Caminito wychyla się gipsowa figura Maradony, a w każdym niemal budynku umieszczono restaurację, oczywiście z pokazami tango. Autokary przywożą turystów na parking przy końcu jednej z uliczek, by odebrać ich po pół godziny na końcu drugiej. A jeśli jedzą tu obiad, czas ten nieco się wydłuża. Czuliśmy się jak obcy, w tłumie osób pchających się, potrącających nas i siebie nawzajem,robiących zdjęcia byle czemu, aby dużo, kolorowo, wchodzących sobie w kadr. Obok pięknie odnowionej ulicy znaleźliśmy inne, zaniedbane, gdzie kolorowa farba łuszczy się, odpada płatami jak ze starych, blaszanych hangarów. Spotkaliśmy jakichś bezdomnych, zbieraczy złomu... Uciekliśmy z la Boca, odeszliśmy bez żalu. Do centrum wróciliśmy autobusem 29, pomalowanym na niebiesko. Koszt przejazdu był nieprawdopodobnie niski - półtora peso, czyli niecała złotówka za przejazd przez pół miasta. Autobusy w Buenos oprócz stałych przystanków zatrzymują się tam, gdzie chce wysiadający pasażer, a więc w zasadzie na prawie każdych światłach. Rekompensuje to szaleńcza gonitwa, gdy drzwi się zamykają. Po odpoczynku w hotelu, wieczorem poszliśmy jeszcze raz w miasto, kręcąc się w okolicach av. Corrientes i av. Florida, a potem fotografując dziwacznie, na różowo oświetlony Casa Rosada, gdzie przebywa rząd republiki. Na jakimś rogu ulic, przypadkiem, znaleźliśmy London City Bar, ozdobiony zdjęciami Cortazara. A więc jednak jakiś akcent literacki nam się udał! Po chwili zastanowienia weszliśmy do środka i pod mosiężną tabliczką i dwoma jego zdjęciami Dora zrobiła mi zdjęcie. Przypadkiem, dzięki ścianie zrobionej z olbrzymich luster, na tym zdjęciu znalazła się również i ona, tworząc ciekawą, poczwórną kompozycję. Obsługa była chyba bardziej zdziwiona, niż zła. Wyszliśmy stamtąd, zadowoleni z siebie. Ostatecznie pod względem wyzysku i tak byliśmy bardziej pokrzywdzeni. Niedaleko od London City Bar, na jednym ze skrzyżowań grał mieszany zespół. Nie szło im najlepiej, ale właśnie grali "Comfortably Numb", który chodził mi po głowie od początku wyjazdu. Przystanęliśmy na chwilę. Wokalistka kaleczyła angielskie słowa, ale miała dobry głos.

24.02.2012
Nocą oglądałem niesamowity film, Numer 23 z Jimem Carreyem. Zrobił na mnie duże wrażenie i obiecałem sobie, że jeszcze do niego wrócę. Rano nie czułem się najlepiej - nie chciałem nic jeść, wypiłem tylko szklankę fanty. W Argentynie, podobnie jak w Afryce, do fanty dodaje się soku pomarańczowego, co powoduje, że ma niezwykły, przyjemny smak, którego na próżno szukać w napojach sprzedawanych w Polsce. Idąc tym razem na północ, w stronę cmentarza Recoleta, trafiliśmy na moim zdaniem najpiękniejszy budynek w Buenos Aires - budynek muzeum wodociągów i kanalizacji. Zwłaszcza szkliwione kafle, którymi pokryta została elewacja, prezentowały się wspaniale. Minęliśmy go po dokładnym sfotografowaniu (wnętrze nie było interesujące) i poszliśmy dalej. Cmentarz Recoleta jest dość obszerny, kamienny, otoczony murem. Stojące tu nagrobki są okazałe, wręcz budzą niechęć swoim przepychem, brakiem adekwatności do miejsca i celu. Wydawało mi się się, że każdy generał czy nawet pułkownik aspiruje tutaj do roli bohatera narodowego. Dlatego po śmierci rodzina wznosi im kiczowate mauzoleum. Zszokowało nas to, że trumien tutaj nie chowa się w ziemi, ale stawia po prostu wewnątrz grobu, na widoku. Czasem rozpadające się trumny są oddzielone szybą, czasem tylko ażurową kratą. Znaleźliśmy wózek na trumny, który wzbudził mieszane uczucia: wesołości i zadumy. Odnaleźliśmy grób Evity (ale dopiero po dłuższych poszukiwaniach i kierując się za grupką turystów z przewodnikiem). Powietrze na cmentarzu było suche, nieprzyjemne. Czułem się coraz gorzej. Po wyjściu z cmentarza ruszyliśmy w stronę dzielnicy Palermo, ale już ledwie szedłem. Każdą napotkaną ławeczkę wykorzystywałem do tego, by choć na chwilę usiąść i odpocząć. Podeszliśmy pod Floralis Generico, wielki kawał grubej blachy ukształtowany na podobieństwo kwiatu. Ku mojemu rozczarowaniu, nie poruszał się akurat. Kwiat umiejscowiono na środku okrągłego stawu, przez którego ocembrowanie przelewała się woda. Poza nim w całym rozległym parku nie było nic więcej. Poszliśmy dalej, do Palermo. Pod jakimś ekskluzywnym hotelem, siedząc na klombie, zwymiotowałem do kratki rynsztoka. Przyniosło mi to tylko chwilową ulgę. Parki, które miały być ozdobą tej dzielnicy, okazały się wprawdzie wielkie, ale niezbyt z mojego punktu widzenia interesujące. Dotarliśmy do Jardin Botanica Carlos Thays, gdzie zgodnie z przewodnikiem miały być stada półdzikich kotów. Udało nam się wypatrzeć tylko dwa. Zdecydowaliśmy się wracać - po dłuższej chwili znaleźliśmy przystanek i właściwy autobus. Usiadłem z przodu, niezdolny do niczego. Niestety, na następnym przystanku wsiadła jakaś babka, jeszcze nie staruszka i zaczęła domagać się, żebym jej ustąpił. Chciałem jej powiedzieć: "perdon, soy enfermo" czy coś w tym rodzaju, ale zamiast tego zwlokłem się z siedzenia i stanąłem bardziej z tyłu. W autobusie było gorąco, duszno. Mdliło mnie coraz mocniej, aż w końcu zrozumiałem, że jeszcze chwila i znowu zwymiotuję. Z twarzy, czoła spływał mi pot. Chciałem przejechać jak najwięcej przystanków, mgliście kojarzyłem, że ledwie oddaliliśmy się od Palermo. Ale silna wola zawodzi, kiedy żołądek ostatecznie się zbuntuje. Dałem znak Dorze i wypadłem z autobusu, znalazłem jakiś schodek do budynku i osunąłem się na niego, chociaż był tak rozgrzany, że sparzył mi siedzenie. Po jakimś czasie dopiero zdobyłem się na to, by wstać i ruszyć na piechotę do hotelu. Cóż, moja donkiszoteria ponownie sprawiła mi tylko kłopot. Kiedy wreszcie, po dwóch godzinach marszu przez miasto, dotarliśmy do hotelu, miałem tylko tyle siły, by zdjąć sandały i położyć się na łóżku. Dora ugotowała mi na nielegalnie uruchomionym tu palniku herbatę, ale była naprawdę okropna. Mimo wszystko wypiłem ją i zapadłem w nerwowy sen.

25.02.2012
W Ostatni dzień w Buenos Aires postanowiliśmy pójść nad La Platę, dotychczas widzianą tylko z samolotu. Po drodze obejrzeliśmy jeszcze tylko Teatr Colon i Synagogę. Przed teatrem zbulwersował nas wielki namiot bezdomnych, zrobiony z jakichś sklejonych worków, umeblowany i najwyraźniej całoroczny. Wyobraziłem sobie bezdomnych nocujących na placu nieznanego żołnierza i potrząsnąłem głową. Nie potrafiłem tego zrozumieć. W parku przed teatrem rosły ogromne, nieznane nam drzewa, przypominające baobaby. Może i zresztą były to baobaby, kto wie. Poszliśmy na kawę, rezygnując ze zwiedzania teatru Colon. Wejście kosztowało 110 peso (dla Argentyńczyków 30) i stwierdziliśmy, że dla oglądania sceny i pluszowych siedzeń, jakby nie były piękne - po prostu nie warto. W kawiarni zamiast herbaty dostałem czarną kawę, co wywołało raczej mój uśmiech, niż gniew. Ostatecznie, czy spodziewałem się czegoś innego? Poszliśmy jeszcze zobaczyć Edificio Kavanagh, wieżowiec z lat 30 i pomnik poległych w wojnie o Falklandy, tu uparcie nazywane Las Islas Malwinas. Przed pomnikiem stała warta, ubrana w śmieszne, paradne mundury. Przekonanie Argentyńczyków o słuszności tej wojny, rozpętanej przez obłąkaną juntę wojskową, za wszelką cenę usiłujących utrzymać się przy władzy jest niepojęte. W całym mieście napotykaliśmy plakaty w niebieskiej tonacji, głoszące: Las Islas Malwinas son argentinas. Edificio z kolei zrobił na nas dobre wrażenie, przypomina ni to piramidę, ni to wysunięte z paczki papierosy. Zaraz za budynkiem, przy kościele, zauważyliśmy śpiącego wprost na chodniku bezdomnego. Zrobiłem mu zdjęcie, podobnie jak absurdalnej figurze Chrystusa, trzymającego monstrancję. Skojarzyło mi się to z ustawionymi równolegle do siebie lustrami - Chrystus trzyma monstrancję z Chrystusem, który trzyma monstrancję z ... Poszliśmy dalej na południe, przez dzielnicę nowoczesnych wieżowców, do Reserva Costanera Sur. Zagłębiliśmy się w morze sitowia, gdzie zgodnie z przewodnikiem - ptaki i żółwie. Było bardzo gorąco, niebo było zasnute cienką warstwą chmur, które tylko rozpraszały światło, zamiast je zatrzymać. Od wilgoci zaczęła schodzić nam skóra z poparzonych miejsc. Nad brzegiem La Platy zebrał się tłum wypoczywających portenos. Nie było widać drugiego brzegu, a przy brzegu widzieliśmy fale. Zrobiło to na nas spore wrażenie. Co innego wiedzieć o czymś, a co innego zobaczyć to na własne oczy. W drodze powrotnej poszliśmy zobaczyć jeszcze Casa Minima, którą ominęliśmy w dzień, w którym zwiedzaliśmy San Telmo i La Boca. Na schodach domu siedziało trzech łobuzów. Elewacja była w opłakanym stanie. Sprawdziliśmy mimochodem godzinę odlotu na następny dzień i okazało się, że dzień przed terminem zmieniono odlot o godzinę. LAN otrzymał dużego minusa, a my mieliśmy duży problem. Postanowiłem wcale się nie kłaść. Uzgodniliśmy w hotelu, że zostawimy bagaże u Marty, Czeszki, z którą jedyną był jakikolwiek kontakt podczas nieobecności portiera władającego językiem angielskim. Zamówiliśmy taksówkę na drugą w nocy.

26.02.2012
W nocy oglądałem filmy - głównie badziewia, w rodzaju Spidermana III. Bałem się, że jeśli zaśniemy, to zbudzimy się zbyt późno. Na szczęście wszystko odbyło się bez problemów. Wyjechaliśmy z sympatyczną panią taksówkarz w noc. Rozmawialiśmy trochę po hiszpańsku, dowiedziałem się, że Floralis Generico nie poruszał się, ponieważ najzwyczajniej w świecie był zepsuty. Lot jest opóźniony i dodatkowo jest międzylądowanie w Ushuai. W zasadzie nie ma się czemu dziwić - w tym kraju nic nie działa normalnie wedle europejskich standardów. Nie dziw nas nawet i to, że posiłek dostaliśmy dopiero w Ushuai, a nie na początku lotu. Z lotniska w El Calafate pojechaliśmy dalej, busem, do El Chalten. Przyroda Patagonii różni się znacząco od tej, do której tu przywykliśmy: sawanny wokół Buenos, dżungli na północnym wschodzie i pustyni na zachodzie. Przywodzi na myśl widziane kiedyś, w dzieciństwie, zdjęcia tundry. Nie miałem sił śledzić monotonnego krajobrazu i zasypiałem co chwila. W El Chalten zjedliśmy pizzę, patrząc przez okno na górujące nad wioską dwie wspaniałe góry: Fitz Roy i Cerro Torre. Kiedy po jedzeniu przygotowywaliśmy się do wymarszu, miejscowe łobuzy obrzuciły nas balonami z wodą. Rzuciłem się w pogoń, ale wysokość i ogólne wyczerpanie zrobiły swoje i gówniarz, którego sobie upatrzyłem, zdążył uciec do sklepu. Po kłótni ze sprzedawczynią, która twierdziła, że go nie zna (we wsi liczącej 600 mieszkańców!) wyruszyliśmy na szlak prowadzący do podnóży Cerro Torre. Byłem wściekły, a w głowie brzmiały mi słowa: No soy mentirosa! Najbardziej zezłościł mnie nie sam wybryk, ale fakt, że mieszkańcy to po części wspierają, chociażby brakiem reakcji. A w końcu my przywozimy im swoje zarobione w dalekim Gdańsku pieniądze... Szlak był niezbyt trudny, ale dość długi. Szliśmy pośród niesamowitej scenerii, mając przed oczami przez większość trasy na Cerro Torre, mijając poskręcaną kosodrzewinę, a potem uschnięty, szarobiały las. Doszliśmy do biwaku około szóstej. Biwak został wyznaczony w ostatnim zagajniku przed rozpoczęciem się strefy pustyni alpejskiej i lodowców. Poszliśmy się jeszcze przejść, zrobić kilka zdjęć jeziora Laguna Torre. Nad kotliną górował masywny Cerro Grande, ale Cerro Torre robił największe wrażenie - cztery wąskie iglice, w tym jedna ścięta w połowie. Usiedliśmy na brzegu i patrzyliśmy na spokojne jezioro i góry. Przyjemny nastrój zepsuło pojawienie się grupki Amerykanów, którzy koniecznie musieli wykąpać się w jeziorze. Odeszliśmy stamtąd zniesmaczeni.

27.02.2012
Wstaliśmy później, niż planowaliśmy i bez śniadania wyruszyliśmy w stronę Mirador Maestri, miejsca widokowego nazwanego na część faceta, który twierdził, że zdobył Cerro Torre jako pierwszy. Biorąc pod uwagę wszystkie późniejsze, związane z tym kontrowersje, a zwłaszcza kompletnie nieprofesjonalną "Compressor route" nadawanie czemukolwiek imienia tego szalbierza wydaje się co najmniej niesmaczne. Droga była uciążliwa, wiodła po piarżystym zboczu w stronę Cerro. Zrobiliśmy trochę zdjęć, korzystając z pięknej na razie pogody. Schodząc z powrotem do namiotu zauważyliśmy zbierające się, ciężkie chmury. Strumień spowodował zawilgocenie namiotu i śpiworów, więc wymarsz dodatkowo się opóźnił. Planowaliśmy przejść przez przełęcz, żeby rzucić okiem z bliska również na Fitz Roya, ale widząc, co dzieje się na niebie, zrezygnowaliśmy. Ostatecznie wystarczająco dobrze widać było go stąd, a szanse na dobre zdjęcia przy takim zachmurzeniu były bardzo małe. Zeszliśmy więc do El Chalten. W drodze na dworzec spotkaliśmy znów bandę z balonami z wodą. Ale tym razem to ja byłem górą. Zabrałem im balony, które otwarcie napełniali na dworcu w toalecie i rozwaliłem na ziemi. Zwymyślałem ich po polsku, a kiedy protestowali, dodałem jeszcze coś w ich ojczystym języku. Zwinęli się w popłochu. Poczekaliśmy do szóstej na autobus. Okazało się, że połowę pasażerów stanowią Polacy. Byli hałaśliwi, skłóceni, marudzący - no kwintesencja polskości. Nie mieliśmy ochoty z nimi rozmawiać, ale byliśmy zmuszeni ich słuchać. Większość rozmów to były przechwałki "opiekunów", z których jeden był tu kiedyś i znał hiszpański, a kompetencje drugiego ograniczały się do znajomości z tym pierwszym. Wymieniliśmy tylko uśmiechy, kiedy rozmowa zeszła na temat Aconcagui i obaj stwierdzili, że to bardzo trudna góra i trzeba być twardzielem, żeby ją zdobyć. W El Calafate czekała nas przykra niespodzianka - w żaden sposób nie można było pojechać do parku Los Glaciares i wrócić na czas, żeby zdążyć na samolot. Autobusy jadą tam rano, o ósmej, a wracają dopiero o 16. A lot jest zaplanowany właśnie na 16, i to z lotniska, a nie z samego El Calafate. Pozostaje wyłącznie taxi - za 450 pesos. Ta cena jest całkowicie absurdalna, próbujemy czegoś się dowiedzieć od recepcjonistki na campingu Ovejero, ale widać od razu, że ma nas w głębokim poważaniu i nie zamierza nawet się zastanawiać nad tym, co do niej mówię. Sprawdzamy też to, co się da, na internecie, ale to też do niczego nie prowadzi. Zgnębieni, poszliśmy spać. Najgorsze było to, że nie zabraliśmy klapek i ręczników, a Ovejero ma bardzo ładne, nowe łazienki, z których w wilgotną noc buchają zachęcająco kłęby pary.

28.02.2012
Zaciskamy zęby i bierzemy taksówkę do Los Glaciares. Lodowiec Perito Moreno leży w rozległej, bardzo długiej dolinie, zakończonej szeroko rozlanym jeziorem. Samochody dojeżdżają niemal do samego brzegu jeziora. Wysiedliśmy i zeszliśmy na sieć pomostów i podestów, zbudowanych parę lat temu w miejsce wcześniej tu istniejących ścieżek. Widzieliśmy już kilka lodowców, więc wrażenie robi na nas główne kolor jeziora, jasny turkus i faktura lodowca, który zdaje się składać wyłącznie z lodowych turnic i szczelin. Co jakiś czas wielka lodowa bryła, wysokości kilkunastu metrów, odrywa się od jego krawędzi i, zapadając się w siebie, kruszejąc, wali się w toń jeziora z wielkim hukiem. Przez długi czas próbowałem uchwycić ten moment na zdjęciu, ale niewiele z tego wyszło. Najważniejsze i tak są zdjęcia, które nosi się w sercu, nie na karcie pamięci. Przy lodowcu spędziliśmy trzy godziny - w zupełności wystarczyło to do dokładnego obejrzenia lodowca. Wracając do El Calafate, zastanawialiśmy się, z jakich przyczyn wycieczki autobusem trwają tak długo. Jedynym sensownym wytłumaczeniem jest fiskalne - żeby pojechać nad lodowiec, trzeba albo wziąć dwa noclegi, albo taksówkę. To smutna konstatacja. Potwierdza tylko ogólne, nieprzyjemne wrażenie, jakie na nas zrobili Argentyńczycy. Na pożegnanie okazało się, że za taksówkę musimy zapłacić więcej, niż się umówiliśmy - łącznie 540 pesos. Nie chciało nam się nawet o tym mówić. Na lotnisku trzeba jeszcze zapłacić podatek lotniskowy, który nie został uwzględniony w cenie biletu. Facet, który pobiera podatek oczywiście nie znał angielskiego, nie potrafił nawet wydukać, że zawoła kolegę, który nam wszystko wyjaśni. Kolega okazał się... ochroniarzem. Zapytałem go, dlaczego pobierający podatek od zagranicznych gości pracownik nie zna angielskiego, ale on odparł, że zna w wystarczającym stopniu. Chciałem zapytać, jaki jest ten wystarczający stopień, ale dałem spokój. Niech sobie tkwią w swoim ciemnogrodzie, co mi do tego. Ja muszę płacić i spadać, taki jest właśnie układ. W Polsce zresztą jest tak samo. Po czterdziestominutowym (!) oczekiwaniu na bagaż wyszliśmy z lotniska w Buenos Aires i wskoczyliśmy do autobusu. Przystanek jest tak ustawiony, że trzeba minąć "prywatne" autobusy i przystanki taxi, przejść kawałek po rozwalonym chodniku i oczywiście zgadnąć, który numer jedzie tam, gdzie chcesz dojechać. Byliśmy jedynymi pasażerami z plecakami - najlepszy dowód na to, że manewr się udał i turyści jadą przez miasto po złodziejskiej taryfie. Po drodze do hotelu kupiliśmy obiad w wegetariańskim barze, prowadzonym przez Chińczyków. Myśleliśmy o nim od dwóch dni.

29.02.2012
Z hotelu wyszliśmy dość wcześnie, żeby z wszystkim zdążyć. Mieliśmy znów wszystkie bagaże ze sobą, wiec szliśmy powoli. Dora chciała kupić jakieś prezenty, ale większość tego, co oglądaliśmy wcześniej, było tandetne i brzydkie po prostu. W końcu udało nam się coś znaleźć, ale byliśmy zziajani, mokrzy z gorąca i potu. Okazało się też, że po całym tym krążeniu byliśmy tak blisko hotelu, że mogliśmy zostawić bagaże w przechowaniu. Kupiliśmy sobie jakieś drożdżówki, w tym choclo, które okazało się ciastkiem z kukurydzą. Wyjechaliśmy ze sporym zapasem, ale okazało się, że autobus staje bardzo często, kluczy po wąskich uliczkach z dala od głównej drogi, wreszcie robi jakieś ogromne pętle po to tylko, żeby stanąć na jakimś zapyziałym przystanku. Denerwowaliśmy się, że nie zdążymy, ale ostatecznie trafiliśmy ze sporym jeszcze zapasem czasu na lotnisko. Przepakowaliśmy bagaż podręczny i przeszliśmy odprawę. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc kupiliśmy sobie colę i zjedliśmy drożdżówki. Dora wypełniała druki. Nagle okazało się, że czasu nie ma wcale, że zostało nam 20 minut do godziny załadunku. Weszliśmy w pośpiechu do sali odpraw, ale tam miny nam zrzedły - czekała nas jakaś nieprawdopodobna kolejka do kontroli osobistej. Minuty upływały jak we śnie, a my staliśmy niemalże w miejscu, nerwowymi głosami upewniając się nawzajem, że na pewno poczekają na nas. Ale to była Argentyna, trzeci świat, a nie lotnisko Lufthansy, gdzie wzywano Gross-tzek'a. Za kontrolą osobistą, w której musieliśmy oboje zdjąć buty, czeka nas następna kolejka, tym razem do ziewających urzędasów, wbijających pieczątki. Równo o czasie załadunku przeszliśmy przez ostatnie już drzwi, kierując się na pokład samolotu jakby nigdy nic. Tylko krople potu na skroni wskazywały, ile nas to kosztowało nerwów. W samolocie nie było telewizorów, co wprawiło nas w zdumienie i niezbyt miły nastrój. Ostatecznie to kilkanaście godzin lotu, a my nie mieliśmy żadnych książek czy gazet. Próbowaliśmy słuchać pokładowego radio, ale nie było zbyt porywające.

01.03.2012
Na lotnisku we Frankfurcie spędziliśmy cztery straszne godziny, wypełnione nudą. Tutaj wprawdzie są telewizory, ale pokazują jakiś bezsensowny program promocyjny. Przeczytałem niemal od deski do deski jakąś gazetę, przeszedłem jakąś głupią grę na komórce Dory. Wreszcie załadowaliśmy się do następnego samolotu, do Gdańska. Było nam zimno, mimo polarów. Na lotnisku czekał niezapowiedziany komitet powitalny, czułem się nim skrępowany. Wracaliśmy z nieznanych mi przyczyn w dwóch samochodach, a rodzice pojechali swoim do siebie. Usłyszałem o technicznej soli, sypanej od lat do jedzenia, o żołnierzu, który nauczył się arabskiego. Przez okno zobaczyłem, że nasza ulubiona pizzeria została zamknięta. Uczucie skrępowania nie minęło, raczej się pogłębiło. Wyjazd wiele mnie kosztował, nie tylko pod względem finansowym. Nie czułem smaku zwycięstwa, chociaż na Aconcaguę weszliśmy w dobrym stylu i zeszliśmy bezpiecznie na dół. Nie miałem poczucia odkrywania obcej kultury, a za to miałem wrażenie, że przeszkadzam większości osób, z którymi się zetknęliśmy. W zasadzie poza piątką naszych górskich polskich towarzyszy, Karlem i Waskiem oraz Martą, nie spotkaliśmy przez te pięć tygodni żadnej przyjaznej osoby. To wszystko odcisnęło na mnie bolesne piętno i pewnie minie sporo czasu, nim będę potrafił się śmiać z tych naszych przygód. Ale z drugiej strony zobaczyliśmy miejsca piękne aż do bólu - wodospady, Andy, Pacyfik, La Platę, Patagonię, Cerro Torre i Fitz Roya, Perito Moreno... Te obrazy będą w nas już na zawsze. I dlatego właśnie jednak, mimo wszystko, wróciliśmy jako zwycięzcy.