piątek, 27 czerwca 2008

I'm doin' it, it is done!

Za kilka godzin wsiadam do autobusu, zostawiając wszystkie małe sprawy, którymi zajmowałem się do wczoraj. Pozostaje tylko to, co ważne: walka o wszystko z okrucieństwem przyrody, z zimnem, wysokością, skałą i lodem, śniegiem, deszczem i wiatrem. Kto zwycięży? Nie mam wątpliwości. Nie może być żadnych wątpliwości, tylko cel i działanie. Wątpliwości są przyczynkiem do klęski. A ja nie zgadzam się na klęskę.

Kto wie, z jakiego filmu jest cytat w tytule?

niedziela, 22 czerwca 2008

Już za parę dni, za dni parę...

Słońce wybija swój rytm na napiętej płachcie nieboskłonu, a ja odliczam ostatnie dni do wyjazdu, rysuję na mapie swój szlak, który niedługo będę przemierzał, wreszcie zapamiętuję zlepki francuskich słów: Że we dormir isi czy U e la kas de otobis?

Pierwszego czerwca przebiegłem swój pierwszy, oficjalny Maraton, osiągając czas 03:50:42, co wprawdzie nie stanowi jakiegoś świetnego wyniku, ale w pełni spełnia moje oczekiwania. W końcu jest to wynik zaledwie siedmiu miesięcy biegania, jeśli wyłączyć przerwę jesienną, związaną z anginą. Myślę, że 3:30 w październiku w Poznaniu leży w moim zasięgu, ale będę się cieszył z każdego wyniku.

Krótko po maratonie pojechałem na długo planowany i wyczekiwany kurs wspinaczkowy w Będkowicach. Wolałbym w zasadzie zrobić ten kurs w Gdańsku, ale zajęcia teoretyczne i pisemny egzamin... wybaczcie, to nie dla mnie.
Dostałem zatem to, czego chciałem - wspinaczkę powyżej moich możliwości i umiejętności, brak jakichkolwiek zajęć zmierzających do poprawienia techniki, za to mnóstwo zajęć z teorii i praktyki asekuracji.
Było porządnie ciężko, zwłaszcza, że wyraźnie odstawałem od poziomu pozostałych kursantów, z których każdy wspinał się już od co najmniej roku. Były chwile zwątpienia, były chwile tęsknoty. Ale po powrocie, już na gdańskiej ściance, zauważyłem zmianę w moim podejściu do wspinaczki i wyraźny wzrost umiejętności. Obecnie bez zbytnich problemów łamię V, pracuję nad V+. Myślę, że po powrocie zainwestuję jednak w buty, bo chociaż nie jest to cudowne panaceum na słabość techniki i siły rąk, to jednak jest to klucz do VI i trudniejszych tras.

A wczoraj byłem z żoną na koncercie Manic Street Preachers, w ramach świętowania moich imienin. Dali czadu, pierwsza klasa! Było mnóstwo wiary, chociaż prawdziwych fanów chyba niewielu, bo kiedy przebrzmiało "If You tolerate this" i Manicsi zeszli ze sceny, część osób od razu zaczęła się zbierać do domu.
Trudno. A kto nie był, ten niech żałuje.