środa, 30 lipca 2014

Frustracja nizin.

Brak wejść w tym roku i zawirowanie wokół tematu roboty spowodowały u mnie rodzaj rozdrażnienia. Z pewnością jest daleko mniejsze, niż byłoby jeszcze kilka lat temu, wyraźnie czuję nadpływający ku mnie w miarę upływu lat spokój. Ale i tak jego obecność smuci mnie, pokazując, ile jeszcze drogi przede mną, ile jeszcze tego niekończącego się nigdy podejścia pod upragniony, wyczekiwany szczyt.
Przez ostatnie kilka dni czytałem 'Chińskiego Maharadżę'. W zasadzie jest to lektura na jeden wieczór, ale chciałem podzielić tą przyjemność i dłużej się nią cieszyć. Nie zamierzam jej tutaj opisywać czy streszczać, niech każdy sam sobie wyrobi pogląd. Dla mnie Kurtyka, podobnie jak we wspinaczce, kreśli swoją własną linię, którą niektórym dopiero po latach przyjdzie zrozumieć. Dziękuję Ci za to, Zwierzu, i jeszcze za "przymierze ciemiernika". Wydaje mi się, że zrozumiałem, co miałeś na myśli.
Wczoraj czytałem o zbawiennym wpływie deszczu i jak znak z innego planu istnienia - pojawił się deszcz. Podobnie jak mój gniew, był potężny. Ubrania jeszcze schną na wieszakach. Może nie spłukał ze mnie tego gniewu, ale z pewnością ochłodził rozgrzaną głowę. Chciałbym, żeby padał częściej.

Nadszedł czas na zmianę ksywki. "Sallow" czy bardziej jeszcze oficjalnie: "Sallow-Braganza" zrosło się ze mną, ale podobnie jak przykrótkie już, wytarte, ulubione spodnie, czas je zmienić. Utworzyłem rodzaj akronimu, czy rebusu. Tak jak ja, dotknięty jest przekleństwem/błogosławieństwem upartej wieloznaczności. Niech każdy odkrywa na własną rękę te znaczenia.

wtorek, 22 lipca 2014

Denali 2015.

W ten weekend spotkałem się z przyjaciółmi u Tadka, w Górach Sowich, gdzie postawił swój dom. Tuż obok budynku stoi ścianka wspinaczkowa, na której w charakterze zabawy robiliśmy przymiarki. Dla moich stóp jest jeszcze za wcześnie, chociaż chodzę już sprawnie i wróciłem do biegania.
Weszliśmy na Wielką Sowę, Tadeusz poprowadził nas diretissimą przez jakieś chaszcze.
Omówiliśmy temat Denali i Krzysiek wreszcie się zdecydował jechać. Dla każdego z nas jest to jakieś wyrzeczenie, ale jednocześnie każdy (takie mam przynajmniej wrażenie) w jakiś sposób się przez ten wyjazd spełnia. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że w największym stopniu jest to moja góra, mój plan, który realizujemy we trzech. Ale może to właśnie jest istota wspinaczki z kimś, partnerstwa par excellence? Ostatecznie trudno wyobrazić sobie kogoś, kto będzie miał takie same marzenia, w kim każda skała wywoła ten sam zachwyt i pragnienie, by się z nią zmierzyć. I nawet jeśli taka osoba by istniała, to czy to by nas nie zubożyło? Czasem warto jest pomóc przyjacielowi, partnerowi w realizacji jego celu, nawet jeśli nas on nie interesuje. Tylko w ten sposób możemy poszerzyć swoje horyzonty, dosłownie i w przenośni.

Założyłem blog o wyprawie:
http://mdenali2015.blogspot.com/

Autor robi przymiarkę do wschodniej Igły Sokolca.
Zdjęcie dzięki uprzejmości Krzyśka.

niedziela, 13 lipca 2014

Alpy 2014.

Tegoroczną wyprawę zaplanowałem w ubiegłym roku, ale wówczas kwestia dojazdu sprawiła, że wybrałem w ostatniej chwili Breithorn. Tym razem celem były szczyty grupy Monte Rosa: Piramide Vincent, Punta Giordani, Ludwigshohe, Schwarzhorn, Parrotspitze, Signalkuppe i Zumsteinspitze. W ramach deseru mieliśmy spróbować wejścia na Mont Blanc drogą papieską przez grań Bionnassay. Dla mnie liczył się jednak głównie pierwszy cel, a jeśli chodzi o Mont Blanc, to myślałem o zdobyciu Mont Blanc de courmayeur i Dome de Gouter. Na samym Królu Gór przecież byłem cztery lata temu. Wyszło zupełnie inaczej, niż z Krzyśkiem planowaliśmy.
Na wyprawę poza nami dwoma miał jechać tylko Tadeusz, w charakterze przewodnika, opiekuna i kierowcy. W ostatniej chwili dołączyła do nas Hania, w pośpiechu kompletując sprzęt (w znacznej części go pożyczając). Tadek wspominał coś wprawdzie o jakichś dwóch znajomych, którzy mieli z nami jechać, ale nie traktowałem tych rewelacji do końca poważnie. Z Mariuszem i Tomkiem spotkaliśmy się na stacji benzynowej. Od razu okazało się, że zamiast na Monte Rosa jedziemy najpierw na Mont Blanc. Nie wiem, w jakiej części ta decyzja była podyktowania chęciami chłopaków. W każdym razie zamiast do Alagna Valsesia pojechaliśmy do Courmayeur.
Po pierwszej nocy, spędzonej nad lodowcowym strumieniem, wyruszyliśmy do schroniska Gonela. Tadeusz od początku narzucił szybkie tempo, które z trudem usiłowałem utrzymać. Kiedy po jakichś trzydziestu minutach zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, postanowiłem zakleić sobie plastrami piety, które coraz mocniej mnie bolały. Czekała mnie przykra niespodzianka - na każdej z pięt miałem już krwawiące, wielkie jak pięć złotych rany. Było to tym dziwniejsze, że w ubiegłym roku w tych samych butach zrobiłem Breithorn bez żadnych problemów. Zakleiłem je najlepiej, jak się dało, ale stało się dla mnie jasne, że pięty sprawią mi mnóstwo bólu. Szliśmy moreną, a potem przez lodowiec, powoli zyskując wysokość. Czułem się koszmarnie niezaaklimatyzowany, ciągnąłem się z tyłu, przeklinając w duchu wszystkie paczki paluszków, zjedzone wieczorami, i wszystkie opuszczone treningi. Dodatkowo bolały mnie pięty, dopełniając ogólnego, niezbyt dobrego nastroju.
Starałem się porzucić te rozmyślania, po części skutecznie. W końcu byłem przecież w Alpach, w miejscu, gdzie nie liczy się zasobność portfela (do pewnego stopnia) i to, jak wielkie masz o sobie mniemanie. Tu, gdzie góry wyceniają cię według twojej prawdziwej wartości.
Z lepszym już humorem parłem w górę za innymi, zastanawiając się, jak u licha można taką trasę zrobić w 5 godzin, jak wskazywał przewodnik. Tymczasem słońce znikło w chmurach i po jakimś zaczął padać gwałtowny deszcz, który w kilka chwil przemoczył moją rzekomo przeciwdeszczową kurtkę. Po krótkiej naradzie cofnęliśmy się kawałek w dół, do koliby. Może nie była sucha, a już w żadnym razie - wygodna, ale przynajmniej mniej wody kapało na głowę. Ugotowaliśmy sobie jakieś jedzenie, herbatę. Deszcz zamienił się w burzę, z całkiem bliskimi grzmotami. Koliba w trakcie burzy nie jest najbezpieczniejszym miejscem, ale alternatywą była otwarta przestrzeń. Deszcz ustał po jakiejś godzinie z kawałkiem i znów ruszyliśmy w górę, trawersując piarżyste, przepaściste zbocze. Droga była nieprzyjemna, śliska, miejscami wysypana drobnymi kamyczkami, osuwającymi się przy każdym kroku. Wyżej trzeba było się już wspinać w kruchym granicie, miejscami ubezpieczonym łańcuchem lub grubą liną. Znów zaczęło padać, ale teraz nie było już żadnej możliwości ucieczki przed deszczem. Zaczęły też znowu walić pioruny. Wspinaliśmy się w strugach deszczu, mokrzy i zaniepokojeni. Wspinaczka była w zasadzie przyjemna, przynajmniej dla mnie, ale coraz cięższe od wody rzeczy krępowały ruchy. Dopiero po dwunastu godzinach dotarliśmy do schroniska Gonella, mokrzy i zziębnięci.
***
Noc spędziliśmy w dość znośnych warunkach, w schronisku. Moje pięty były w opłakanym stanie, użyłem jakiejś zasypki, pożyczonej od Mariusza, ale musiałem spać na brzuchu. Rano obsługujący schronisko brodacz powiedział, że ma rezerwację na następne noce i musimy przenieść się do schronu. Jak się okazało, nie było to do końca prawdą, ale niewiele można było poradzić - musieliśmy kolejne dwie noce spędzić w o wiele mniej przyjemnym baraku. Następnego dnia na przemian padał śnieg i deszcz, ale my łudziliśmy się jeszcze perspektywą poprawy pogody, którą zapowiadało meteo. Postanowiłem dać odpocząć swoim piętom i cały dzień chodziłem w skarpetach. Inni ćwiczyli na pobliskim śnieżnym stoku, a ja tylko obserwowałem. Wieczorem zaszyliśmy się na zakurzonych pryczach. Nocą padał śnieg, a wiatr dobijał się do nieszczelnych okien i drzwi.
***
Następnego dnia po śniadaniu ruszyliśmy w górę, żeby zbadać warunki śniegowe i przy okazji przetrzeć szlak przed planowanym atakiem w kierunku grani Bionnassay. Szliśmy związani dwiema linami przez strome zbocze, na przemian śnieżne i piarżyste, a następnie weszliśmy na lodowiec, spadający z grani. Śnieg nawet na chwilę nie przestawał padać, a wiatr sypał jego płatkami w twarz. Nie miałem gogli, ale okulary lodowcowe dosyć dobrze mi służyły. Lodowiec był uszczeliniony, więc pierwszy szedł Tadeusz, badając teren za pomocą prowizorycznej sondy - kijka trekkingowego. Nieraz widziałem, jak kładzie się na brzuchu, delikatnymi ruchami wyszukując śnieżne mostki nad otchłanią. Wspinaliśmy się bardzo powoli, by wreszcie, po trzech godzinach od wyjścia ze schronu, zawrócić. Nie było żadnych szans na dotarcie do grani i przetarcie drogi. Śniegu było zdecydowanie zbyt dużo, a poza tym zasypywał skutecznie nasze ślady. Raz niegroźnie osunąłem się w szczelinę, na szczęście pod drugą nogą i dłonią miałem pewny grunt i wydostałem się o własnych siłach. Przy zejściu idąca przede mną Hania dwa razy upadła - za pierwszym razem udało mi się wyhamować osunięcie ręką, ale za drugim razem musiałem hamować czekanem. Obie te sytuacje uzmysłowiły mi, że może nie jestem zaawansowanym alpinistą, ale przestałem być żółtodziobem. Ruchy miałem płynne, instynktowne.
Pogoda nie zamierzała się poprawiać, więc następnego dnia zeszliśmy w dół, tracąc z takim trudem zdobytą wysokość. Odwrót zawsze jest trochę przykry, ale zarazem stanowi próbę charakteru. To, jak przyjmujesz porażkę, jest miarą wysokości jego próby. We mnie nie było żalu. Myślałem o Denali, zastanawiałem się, czy uda mi się pojechać tam wspólnie z Tadeuszem i Krzyśkiem, czy też - jak w przypadku Michała - wszystko jakoś się rozlezie jak przemoczony banknot. W dole lodowca, na niekończących się piargach straciłem resztki sił. Stopy były jednym, wielkim ogniskiem bólu. Zostałem wyraźnie z tyłu. Dopiero na asfalcie jakoś to się wyrównało, kiedy sił dodała mi śpiewana na cały głos, bezwstydnie piosenka "Byłaś serca biciem".
W ramach odpoczynku odwiedziliśmy Chamonix, gdzie miałem okazję znowu odwiedzić cmentarz poległych w górach. Jeśli kiedyś odejdę w ten sposób, chciałbym też mieć tam swoją tablicę. Może to przejaw pychy, ale niesamowicie wzruszają mnie te unieśmiertelnione w marmurze nazwiska i krótkie zdania, wyrażające ostatnie chwile wspaniałych ludzi, których zabrały góry. Szczególnie utkwiła mi w pamięci tablica poświęcona dwóm wspinaczom brytyjskim, opatrzona hasłem: "two friends fell together".
Miałem w oczach łzy, gdy wracaliśmy stamtąd do miasteczka. Łzy, których nie chcę nikomu tłumaczyć.
***
Mariusz, Tomek i Tadek weszli następnego dnia na jakiś mniejszy szczyt, a ja zostałem z resztą grupy na kempingu. Moje stopy nie nadawały się do niczego. Gdyby chodziło o czterotysięcznik, zacisnąłbym zęby i szedł z innymi, nie zważając na ból. Wiem, że dałbym radę, że mnie na to stać. Ale dla mało znaczącej skalistej turni szkoda mi było zachodu. Nie muszę sobie nic udowadniać, a tym bardziej komuś. Wolałem spędzić czas na niespiesznej rozmowie z moimi przyjaciółmi.
Powrót do domu był znaną mi już aż nazbyt dobrze męczarnią, szkoda o tym pisać. Chciałbym mieszkać bliżej gór, które tak kocham. W sercu przywiozłem plany na następne wyjazdy - testowy, zimowy Kazbek i majowe Denali. Moje ukochane Denali!

Karkonosze 2014.

Od dawna miałem w głowie plan przejścia całej południowej grani, po której poprowadzono granicę, oddzielającą Słowian południowych od Polski. W maju zacząłem ostrożnie badać Krzyśka. Było dla mnie oczywiste, że nie zdecyduje się na nic większego z uwagi na swoją kontuzję, ale można było przecież nagiąć mój plan, żeby udało się zrobić coś razem. Zarzuciłem przynętę w postaci Karkonoszy, wiedząc, że jeśli coś go zdoła skusić, to z pewnością Śnieżka. Krzysiek jest swoistym, śnieżkowym narkomanem. Według własnej deklaracji, był na tym szczycie co najmniej 65 razy (tyle ma stempli). Nie potrafię tego zrozumieć, ale nie przeszkadza mi to w odczuwaniu sympatii do samego Krzyśka.
Okazało się, że pomysł był dobry. Spotkaliśmy się więc pod koniec maja w Szklarskiej Porębie.
Wyruszyliśmy na Szrenicę, a stamtąd łagodnymi graniami na przełęcz Karkonoską. Zmoczył nas deszcz, ale nie wpłynęło to specjalnie na nasz humor. W Schronisku Odrodzenie piliśmy wódkę i rozmawialiśmy niespiesznie o życiu, patrząc na czarne, kłębiące się zwały chmur i krople deszczu na szybie. Krzysiek zaczął powoli pękać, otwierać się na opcję wyjazdu w lipcu w Alpy. Jeszcze się zasłaniał swoim kręgosłupem, wtrącał różne "o ile" i "jeżeli", ale stary diabeł górskiej włóczęgi chwycił go już mocno w swoje szpony.
Siedzieliśmy do późna, w schnących powoli ubraniach, rozgrzani od wódki i dobrej atmosfery.
Następnego dnia weszliśmy na Śnieżkę (w moim przypadku było to wejście drugie, a w Krzyśka - sześćdziesiąte któreś), a potem zeszliśmy na Przełęcz Okraj, kończąc górskie tournee.
W Kowarach jadłem najlepszą w życiu pizzę i poznałem kumpelkę Krzyśka - Dominikę. Spędziliśmy we trójkę miły wieczór, a późnym wieczorem Krzysiek i ja zmęczyliśmy ciepłą wódkę.

Ta bardziej wycieczka niż wyprawa była mi potrzebna, żeby przemyśleć swoje życie, nagadać się z Krzyśkiem, żeby dojrzał we mnie plan lipcowego wyjazdu w Alpy. W zeszłym roku myślałem, że to koniec, że czas się ustatkować. Ale dzisiaj patrzę na to inaczej. Nie muszę przesadnie ryzykować, mogę cieszyć się z bliskości gór, jednocześnie doznając bliskości przyjaciół, ludzi bliskich i prawdziwie oddanych. W takiej konfiguracji nie mam się czego obawiać nawet w najwyższych górach.