wtorek, 11 października 2011

Argentyna

Nadszedł wreszcie moment, w którym marzenie nabiera realnych kształtów, myśl staje się kolumną sprzętu, miejsc, kosztów, kilogramów. Zżymam się nieco na tą praktyczność, jakaś część mnie pragnie szaleństwa, dochodzenia do ostatecznego planu drogą prób i (głównie) błędów, spontaniczności. Ale inne, mądrzejsze >ja< wymaga, by wszystko było zaplanowane, przygotowane, żeby wyjazd powiódł się do ostatniego elementu.
Plan rodził się powoli, chwilami poświęcałem mu mnóstwo czasu, kiedy indziej znów leżał zapomniany, zagubiony gdzieś w sektorach dysku.

Pierwotny zarys, który określiłbym mianem: "W osiemdziesiąt dni dookoła świata", zakładał zrobienie wielkiego koła, odwiedzenie wszystkich najważniejszych miejsc w Argentynie. Żeby go zrealizować, musielibyśmy przejeżdżać czterdziestogodzinne trasy, wydać mnóstwo pieniędzy na lot do Ushuai, tłuc się półtora dnia przez góry tylko po to, by dotrzeć do Bariloche. Poza tym na jego realizację potrzeba było półtora miesiąca, a takim czasem ani budżetem nie dysponujemy.

Kolejny plan (na potrzeby tej notki pozwolę sobie nazwać go "Nie będziemy umierać za Fitz Roya") był z kolei zbyt skromny - powstał w wyniku usunięcia wszystkich miejsc, położonych na południe od Mendozy. Poza tym, że mieszkańcy Patagonii mogliby się na nas śmiertelnie obrazić, pozostawiał uczucie niedosytu.

Ten, który obowiązuje obecnie, a który przedstawiam poniżej, stał się kompromisem między tymi dwiema skrajnymi koncepcjami. Nazwałem go roboczo Planem na Głowie, ale myślę, że lepszą nazwą będzie "Na krańce ziemi."

Na krańce ziemi.
Buenos Aires
Puerto Iguazu
Salta
Cordoba
Mendoza
Puente del Incas
Aconcagua
Vina del Mar
Buenos Aires
el Calafate
el Chalten
Ushuaia
Buenos Aires

36 dni, tysiące kilometrów w samolotach i autobusach, góry, morze, pampa, Kreole i Kreolki, Indianie, Pacyfik i Atlantyk, a nad nami ogromne, gorące słońce, nocami zaś Krzyż Południa, znak przygody.