czwartek, 22 lipca 2010

Alpy 2010 - relacja

Piątek, 9 lipca ----------------- Wstajemy wcześnie, żeby posprzątać domek i zapakować ostatnie rzeczy do koszmarnie ciężkich plecaków. Ważą: 18 i 14 kilogramów, a do tego dochodzi jeszcze przecież podróżna torba, w której upchałem raki, czekany, kije trekkingowe i trochę jedzenia. Odpycham od siebie wszystkie te ponure myśli, które dręczyły mnie ostatnio, które kazały mi czynić podsumowania i żegnać się ze znajomymi. Pozostawiam w sobie tylko cel i wysiłek, niezbędny do jego osiągnięcia. Narzucam sobie tą dyscyplinę w zasadzie z łatwością, po latach treningów słowo: muszę i słowo: chcę stało się w niedostrzegalny sposób hybrydą i trudno mi już je rozróżnić. Około dziewiątej przychodzi Boy, wychodzimy z domu, podwozi nas mój brat Maciek, nie szczędząc ostatnich, ojcowskich porad.
Pociąg tłucze się niemiłosiernie, długie godziny zmieniania nieustannie pozycji i żartów wcale nie wpływają zbyt dobrze na nasz nastrój. Myślimy głównie o tym, co będziemy robić przez dwie wolne godziny we Wrocławiu, chcemy iść na obiad na Rynek, taki jest plan od dawna, ale martwię się, czy to nie za daleko dla Dory, z takim plecakiem. W Poznaniu szukamy przesiadki, nerwy, bo tylko parę minut na znalezienie właściwego pociągu, bo nasz się spóźnił, jak zwykle, coraz bardziej kolorowe reklamy oraz PR, i coraz gorszy poziom usług - o co w tym chodzi? W końcu okazuje się, że odjeżdża z tego samego peronu, na którym zatrzymał się nasz pociąg z Gdańska, logiczne to i takie poznańskie, więc biegniemy z powrotem, torba ciąży, ale przecież nikomu nie mogę jej dać, to ja jestem tym wołem na tej wyprawie, mózgiem zresztą też, głupie te myśli, wpadamy do pociągu. Z trudem znajdujemy miejsca, jesteśmy mokrzy, temperatura jest po prostu absurdalna, po raz kolejny zastanawiam się, dlaczego tak się dzieje, czemu z roku na rok jest coraz cieplej, ku uciesze tych wszystkich niezbyt mądrych fanów plaży, Tunezjiturcjiegiptucypru, a ku mojej rozpaczy. Już nie ciepła, ale gorąca wręcz cola wypijana z butelki, która parzy. Stukot kół, rozmowy przez szerokość korytarza. I wreszcie Wrocław, zmęczenie, pot, wyjście jakimiś zapomnianymi tunelami, wydobytymi z ciemności zapomnienia, przywróconymi do godności arterii komunikacyjnych przez remont dworca. Idziemy szybko, czasu jest niewiele, a droga w jedną stronę zajmie nam z całą pewnością co najmniej pół godziny. Jest bardzo ciężko, widzę wysiłek na twarzy Dorki, Boy zostaje gdzieś w tyle, czekamy w cieniu arkad, czuję przedsmak pretensji, więc ruszam dalej, mówię optymistycznie, że już pół drogi za nami, śmiać mi się chce, mój komunikat werbalny niedostosowany do niewerbalnego, po raz kolejny, wstydź się, Piotrze. Wreszcie dochodzimy do pizzerii, plecaki kładziemy w kącie, opierając je o elewację, kelnerka źle ukrywa niechęć, a po co jej tacy goście, lepsi Niemcy czy jacyś biznesmeni, ale zamawiamy pizzę, więc znika gdzieś w lokalu. Podczas oczekiwania idziemy z Boyem na piwo do Spiża, Dora nie chce, próbuję zgadnąć, czy jest zła za ten szybki marsz, czy też nie ma ochoty próbować piwa, bądź co bądź, pszenicznego. Pijemy je przy barze, jestem bardziej, niż zawiedziony. Jest po prostu niesmaczne, żałuję gorzko, że tu przyszedłem, lepsze byłoby wspomnienie jego smaku, które zachowałem do tej chwili. Wracamy do pizzerii, pizza też jest nienajlepsza, coś prześladuje nas dzisiaj pech, więc wracamy nieco już spokojniejszym krokiem na dworzec, gdzie jesteśmy umówieni na zbiórkę. Po drodze Dora kupuje jakąś wodę na podróż, męka w pociągu była zaledwie jej preludium, czeka nas jeszcze prawie doba w busie. Pod budynkiem dyrekcji pkp czekają na nas cztery osoby, przedstawiamy się, trzech facetów jedzie z nami, a kobieta - Lidia - tylko przywiozła męża. Tak poznajemy Jurka, Mirka i Andrzeja, chociaż minie trochę czasu, zanim będę się orientował, kto jest kim. Przychodzi Asia, przedstawicielka organizatorów i jestem zdziwiony, kiedy okazuje się, że to już wszyscy, że będzie nas razem z Jackiem, tzw. liderem, ósemka. Ale może to i lepiej, dla mnie nawet sześciu uczestników to tłum. Następuje krótkie zagajenie, obserwuję Joannę, ma pewne, ale wystudiowane ruchy i od razu zauważam, że tam w środku, pod płaszczem pewnej siebie turystki górskiej siedzi dziewczyna, która nie czuje się wcale aż tak pewnie. Pozwalam sobie na zanotowanie tego faktu i nic więcej. Jurek jest goprowcem, pozwolił, żeby to zajęcie określiło wszystko w jego życiu, począwszy od ubioru, poprzez sposób spędzania wolnego czasu, kończąc na opowieściach. Jest też nieprawdopodobnym gadułą, jak się później okaże. Mirek to typ wielkoluda, jest wielki i dobrze zbudowany, gotów do zniesienia wielu niewygód, człowiek, któremu się ufa. Andrzej ich uzupełnia, jest spokojny, szpakowaty, a właściwie niemal całkiem siwy, mimo swoich najwyżej 40-45 lat. Ma najmniejsze doświadczenie i mnóstwo nowego sprzętu, w naszych późniejszych rozmowach pokaże się sylwetka człowieka, który próbuje radzić sobie z kryzysem wieku średniego. Godzinę później poznamy naszego przewodnika i kierowcę, samozwańczego lidera - Jacka. Na pierwszy rzut oka gadżeciarz, nowinkarz, dość szczupły, typ poszukiwacza emocji za wszelką cenę. Ale z drugiej strony jest serdeczny, zaangażowany, opiekuńczy (w miarę), rozsądny i ostrożny, jeśli chodzi o bezpieczeństwo innych. Bardzo się spóźniał. Polubiłem go od pierwszej chwili i nie muszę szukać powodów. Spóźnieni żegnamy Wrocław i ruszamy pędem w stronę granicy, skwapliwie zapinam pasy i sprawdzam, czy Dora i Boy zapięli swoje. Bus jest w miarę komfortowy, plecaki stłoczone z tyłu, my na tylnych siedzeniach, reszta zespołu w środku i z przodu, jak się okaże, niezbyt dobrze wybraliśmy te miejsca, bo jest bardziej duszno i nie ma okien, więc nie ma nawet jak zrobić zdjęcia z samochodu. Boli mnie głowa mimo dwóch zielonych tabletek, Jacek gna, siedemnaście godzin do Pont, gdzie będą góry, najpierw zatem Włochy. Myślę o tym wszystkim, że tak szybko minął czas od pierwszej myśli o tym właśnie wyjeździe, mignął jak strzała, jak ja w finale maratonu. Ale i teraz czuję ten niepokój oczekiwania, nie chce mi się iść na żadne wstępne góry, chciałbym atakować zbocza Mt Blanc już dziś, teraz, za chwilę. Niecierpliwość i zmartwienia nie pozwalają mi zasnąć. Wyobrażam sobie dwa czarne okręgi, rozszerzające się pod powiekami, aż po horyzont. Pomaga, zasypiam wreszcie, wciśnięty między dwie śpiące postacie, czarne w ciemnościach mroku. Sobota, 10 lipca ------------------- Silnik busa warczy jednostajnie, a po chwili i to ustaje. Otwieram zaklejone snem, potem i zmęczeniem oczy. Samochód stoi na stacji benzynowej, jest wściekle gorąco, jak zresztą przez całą noc. Wychodzimy na zewnątrz w poszukiwaniu cienia, jakiejś ochłody. Zaraz za budynkiem stacji benzynowej rozciąga się górzysty teren, obsadzony krzewami winorośli. Patrzymy jak urzeczeni, kolory są niesamowite, zupełnie różne od naszej zieleni czy brązu. Robimy jakieś zdjęcia, ale za chwilę trzeba znowu wsiadać do nagrzanego wnętrza busa, jedziemy dalej, samochód opuszcza zurbanizowany teren, droga rusza coraz ostrzej pod górę, po obu stronach wyrastają coraz wyższe góry. Droga wije się serpentynami, które Jacek pokonuje skręcając dziko, rzuca nami z burty na burtę, sprawdzam dyskretnie, czy pas dobrze trzyma. Zastanawiam się, czy coś by mi dała ta ostrożność, gdybyśmy stoczyli się w dół, pomiędzy głazy wielkości domów. Pobocze dawno gdzieś znikło, każda mijanka na tych zakrętach jest majstersztykiem. Jacek trochę się zdrzemnął w nocy, ale przy takiej trasie niewielkie to pocieszenie - jego reakcje są już na pewno mocno spowolnione. Rośnie wysokość, mijamy kolejne tabliczki, w końcu widzę 2300 m, to już wysokość Świnicy. Jeszcze kilka zakrętów i nagle otwiera się przełęcz, jak się później dowiemy - Wielka przełęcz św. Bernarda. Jest bardzo rozległa, ze sporym jeziorem i kilkoma budynkami z kamienia. Niestety, pełno tu tandety i turystów. Na tablicy informacyjnej znajduję notkę, że pierwszy fort założyli tu Rzymianie. Gdzieś w zakamarkach pamięci wyszukuję informacje o Rzymie i już widzę legiony maszerujące na podbój Galii. Chodzimy trochę po skalnym rumowisku, patrzymy w głąb doliny Aosty, gdzie droga wije się i opada wśród zieleni trawy i szarości skał. Tutaj przynajmniej jest w miarę chłodno, przeraża mnie nieco wizja tygodnia w tych nieprawdopodobnych temperaturach, które czekają nas niżej. Jedziemy dalej, umęczeni po ponad dobie w podróży. Złości mnie trochę to oczekiwanie, że wcale nie chcę jechać na Gran Paradiso, że chciałbym już teraz, nawet z biegu, ruszać na stoki Mt. Blanc. Ale jednocześnie rozumiem, że aklimatyzacja poprawi nasze szanse, pamiętam aż za dobrze noc na Kibo. Zasypiamy i budzimy się, coraz bardziej zmęczeni. Jakieś strzępy rozmów, leniwych, powolnych, przytłumionych przez żar i światło, które w oddali kładzie się dymem na wszystkim. Kiedy dojeżdżamy wreszcie do Pont, na nocleg, jest późne popołudnie. Na odprawie dowiadujemy się, że na Mt Blanc pójdziemy drogą normalną, zdaniem Jacka Trois Mount Blanc jest zbyt wyczerpująca. Nie podoba nam się ten pomysł, byliśmy gotowi na długi, piękny atak szczytowy, walkę o każdy metr, wspaniałe widoki. Poza tym Grand Couloir ma złą sławę i nie chcieliśmy się do niego zbliżać. Nie mamy jednak wyjścia, skoro decyzja już zapadła. Rozbijamy namiot, gotuję obiad i patrzymy, jak zapada noc. Dolina leży u stóp lodowo-skalnych ścian, przez jej środek przepływa wzburzona rzeka, niosąca charakterystyczny dla wszystkich lodowcowych rzek pył. Idę z Dorką na spacer, korzystając z ostatnich promieni słońca. Rozmawiamy o wszystkim, dzielimy się planami i marzeniami, obiecujemy sobie, że kiedyś tu przyjedziemy własnym vanem, na starość, kiedy nie będziemy już mieli sił, żeby się wspinać. Oglądamy słusznych rozmiarów bouldera, pokazuję Dorce, jakbym go pokonał, gdybym miał pantofle wspinaczkowe, wygłupiamy się. Słodko jest wracać do obozowiska, myśleć o jutrzejszym dniu, początku przygody. Niedziela, 11 lipca ---------------------- Wstajemy około ósmej, jemy śniadanie przy drewnianym, starym stole. Zbieramy sprzęt, segregujemy na ten, który trzeba będzie ponieść wyżej, i ten, który zostanie w samochodzie. W moim i Dorki plecaku poniesiemy też namiot, jak się okazało, tylko my skorzystaliśmy z tej opcji, reszta grupy chce spać w schroniskach. Do Pont wrócimy wieczorem następnego dnia, po ataku na Gran Paradiso. Jestem pełen wątpliwości, kiedy pakuję raki i czekan do plecaka. Rozmyślam o tym, czy sobie poradzę, czy nie zawiodę zaufania tych, co zwiążą się ze mną liną. Wyruszamy dopiero około południa, plecaki ciążą, z nieba leje się ukrop. Idziemy powoli, oddychając głęboko. Naszym celem jest schronisko imienia Viktora Emmanuela II, na wysokości 2735 m. Widać coraz bliżej oblodzone szczyty, ścieżka jest zwykła, tak jak nasze tatrzańskie drogi, chociaż ta włoska jest dużo lepiej zrobiona. Kamienie są płaskie, ułożone wąskim bokiem w dół, wkopane do dwóch trzecich wysokości. W niczym nie przypomina to techniki stosowanej u nas, naszej bylejakości. Przechodzimy z rzadkiego lasku na piętro alpejskiej łąki, potem alpejskiej pustyni. Wokół czerwonawa ziemia, kamienie, rzadkie strzępy trawy, trochę porostów. Idzie się ciężko, plecak jest porządnie ciężki. Tradycyjnie, mimo zaklejonych starannie plastrem pięt, czuję znajomy ból zdartej, zdzieranej na żywca skóry. Dochodzimy do schroniska, położonego nad uroczym stawem. Jestem wyczerpany, upałem, ciężarem na plecach. Dach schroniska wygląda jak hangar, chociaż ściany są kamienne. W środku chodzi się w plastikowych kapciach, które wkładam pokonując odrazę do, bądź co bądź, cudzych butów. Gotuję makaron z pesto w sali jadalnej, pod dużym znakiem zakazu używania otwartego ognia. Boy używa zwinięty poprzedniego wieczora w pizzerii widelec, bo zapomniał wziąć z domu jakiekolwiek sztućce. Po obiedzie zostawiamy naszych towarzyszy i idziemy już tylko we dwójkę po monstrualnych głazach na małe wypłaszczenie nieco nad schroniskiem, gdzie można rozbić namiot. Idziemy powoli, ostrożnie stawiając stopy. Zawsze najłatwiej o jakieś głupie skręcenie kostki czy kolana po odpoczynku, kiedy jest się zrelaksowanym. Po jakiś dwudziestu minutach dochodzimy na miejsce. Stawiamy namiot z pewnym trudem, ponieważ warstwa gleby jest bardzo cienka. Przywiązujemy odciągi do większych kamieni i idziemy się jeszcze przejść nad skraj wypłaszczenia. Niebo zasnute jest chmurami, przez które przebijają się ostatnie promienie słońca. Chwała wieczoru napełnia nas radosnym podnieceniem. Wracamy do namiotu. Jest dziewiąta, a wstać mamy o pierwszej w nocy. Warstewka ziemi, na której stanął nasz namiot, jest cieńsza, niż przypuszczaliśmy. W plecy wbija mi się jakiś głaz, śpiwór ześlizguje się z cieniutkiej karimaty. Nie mogę zasnąć i denerwuję się, że nie mogę zasnąć, pojawiają się natrętne myśli, że nie dam rady, że niewyspany będę do niczego. Zapadam w krótkie drzemki, przerywane nieznośnym przewracaniem się z boku na bok. Dorka śpi nieco lepiej. Do chwili, gdy zadzwoni budzik, przesypiam godzinę, może półtorej. Poniedziałek, 12 lipca ------------------------- Wstajemy przed pierwszą, jest dość ciepło, przyjemnie. Ubieramy się i pakujemy do mojego plecaka to, co zabierzemy na szczyt - butelkę wody (niepełną), termos, zrobione poprzedniego dnia kanapki, czekoladę, sprzęt. Niby nic takiego, ale jednak waży dość sporo. Przeklinam swoje skąpstwo. Powinienem kupić sobie mały plecak do ataków szczytowych - mój stary, niemiłosiernie złachmaniony Mc Kinley 80 jest ciężki, nie ma kieszeni i nie daje się zredukować. Pomijam zupełnie kwestię tego, że przemaka w zasadzie od dnia zakupu i jest niewygodny. Ale to wszystko próżne żale. Zresztą nie ma czasu na te myśli, noc jest cudowna, czyste powietrze i gwiazdy, nieprawdopodobna ilość świetlistych punktów. Zachwyca nas jasna pręga Drogi Mlecznej, myślę o tym wieczorze, kiedy patrzyłem na Krzyż Południa w obozie Horombo i czułem się wolny. Teraz też czuję tamtą wolność, i szczęście. Zapinamy uprzęże, bo z dołu zbliżają się inne gwiazdy, święcące mocno światła czołówek. Ostatnie przygotowania i ruszamy, w świetle latarek. Nie biorę kijków trekkingowych, tylko mój czekan. Pozostali mają kijki, ale ja nie potrafię się jakoś do nich przekonać, zawadzają mi. Zresztą czekan mam dłuższy, specjalnie wybrany do podejść w Alpach, więc powinien wystarczyć. Daje mi poczucie, że jestem w prawdziwych górach, a nie w lasach oliwskich (notabene pochodzenia lodowcowego). Droga prowadzi skalnym rumowiskiem, mocno pod górę, wijąc się zakosami. Staram się oddychać jak najgłębiej, wysokość rośnie i wiem, że wkrótce mogę zacząć odczuwać dolegliwości choroby wysokościowej. Poprzedniego dnia mieliśmy problemy z orientacją w tych skałach, gdzie każdy zakręt wygląda jak droga, a jedynym punktem wskazującym przebieg szlaku są kopczyki z kamieni usypane przez alpinistów. Teraz, po ciemku, znalezienie dobrej drogi jest daleko trudniejsze. W pewnym momencie zauważam, że nie idziemy już po szlaku, zbyt dużo jest pod nogami rumoszu, luźnych kamieni, które raz po raz ktoś strąca w dół. Teren jest trudny, już nie idziemy, a wspinamy się, Jacek skręca ostro w prawo i idzie trawersem pod dużą turnicą albo ścianą, trudno określić w ciemnościach. Schodzi nieco w dół, żeby ominąć skalną barierę. Idziemy pojedynczo i w sporych odstępach, kierowani własnym rozsądkiem - kamienie, które strącamy, mają nierzadko wielkość arbuzów... W pewnym momencie zatrzymuję się i zdejmuję plecak. -Zakładamy kaski. - mówię i Dora z Boyem robią to bez słowa. Ryzyko jest bezsensowne. Reszta grupy pokonała już barierę i nie czeka na nas, ale to jest nieważne. Drogę możemy znaleźć sami, w każdym razie na pewno znajdziemy drogę w dół. Ale trafienie takim głazem to koniec wszystkiego. Idziemy po kolei, ostrzegamy się nawzajem o luźnych chwytach czy stopniach. Kawałek dalej reszta grupy również zakłada kaski i mogę uśmiechnąć się z satysfakcją. Jednocześnie nieco boli mnie fakt, że nie czekamy na siebie, że od początku role są ustalone - każdy członek wyprawy może w zasadzie liczyć sam na siebie. Dołączamy do reszty i idziemy dalej, teraz już dobrą drogą. Wchodzimy wreszcie na lodowiec, wyciągam czekan. Chwyt do hamowania, mocno zaciśnięta pięść i zęby. W końcu ostatni raz miałem go w akcji na Breche du Rateau. Idę jednak pewnie, ostrożnie stawiam stopy, utrzymując pozycję równowagi. Początkowy lęk przed ześlizgnięciem się gdzieś znika. Jeszcze kawałek i siadamy na śniegu, żeby założyć raki. Teraz czuję się już naprawdę alpinistą. Mocne uderzenia czekanem wymagają sporo siły i cieszę się, że nieco wzmocniłem ręce w ostatnim czasie. Wzrasta wysokość, powoli, ale jednak daje nam się to we znaki. Prowadzący nas Jacek jest wyraźnie osłabiony, staje co chwilę i odpoczywa, to bardzo męczy, nie mówiąc już o tym, że bardzo marzniemy w naszych polarach i kurtkach przeciwdeszczowych. Ja przynajmniej jestem uodporniony na zimno, w końcu biegałem całą zimę, jak tylko było powyżej -10 stopni, ale nie wiem, jak znosi to Dorka. Pijemy jakąś herbatę, robimy zdjęcia, chociaż nadal jest bardzo ciemno. Czas w górach, zwłaszcza na takim podejściu, traci swoje znaczenie. Jest trochę tak, jak pisał Zelazny - jestem na początku drogi, jestem w połowie i na końcu jednocześnie, a pojęcia dnia - godziny i minuty nie mają znaczenia. Wstaje świt, droga nieco się wypłaszcza i po lewej stronie widać nasz stok góry. Idziemy w tamtą stronę i znów szlak pnie się w górę, bardzo stromo, zakosami. Cieszę się, że jest zimno i zmarznięty śnieg daje oparcie rakom. Wyprzedzają nas zespoły, które wyruszyły po nas ze schroniska. Trochę to przykre, ale staram się nie myśleć w kategoriach ambicji. Jaki to może być zresztą wyścig, na górę, deptaną codziennie przez dziesiątki, a może nawet setki stóp? Na kolejnym wypłaszczeniu wiążemy się liną. Przed nami lodowiec ze szczelinami. Jacek sam przygotowuje linę dla naszej trójki, z nieznanych przyczyn ostatni odcinek, prowadzący do Boya, jest dłuższy. Nie wiem zresztą, w jaki sposób ta lina ma nam pomóc, skoro ma tylko 20 metrów, a hamować czekanem potrafię tylko ja. Postanawiam sobie, że nie mogę się poślizgnąć, ciężar liny łączącej mnie z Dorą i przez nią z Boyem ma swój odpowiednik w postaci ciężaru odpowiedzialności. To na mnie liczą w razie kłopotów, to ja muszę dać z siebie wszystko, do końca. I chociaż to ciężar, to wiem, że urodziłem się po to, żeby go ponieść. Ciężko operować liną, mam odmrożone palce u rąk, nie czuję opuszków w trzech palcach każdej dłoni. U stóp jest zresztą podobnie. Czubka palucha lewej nogi nie czuję od wypadku, ale teraz nie czuję obu paluchów. Ruszamy dalej, a po jakimś czasie wyprzedzamy Jacka. Narzucam szybkie tempo, przede wszystkim po to, by się rozgrzać, ale także dlatego, żeby zostawić w tyle zwątpienie, strach i zmęczenie. Zdobywamy wysokość, ale lina między mną a resztą zespołu napręża się, dochodzą mnie także ich prośby o zmianę tempa, które jest zbyt szybkie. Zwalniam. Widzimy już nasz cel - długie zbocze, ukoronowane dwiema skalnymi basztami. Droga jest piekielnie stroma, zwłaszcza końcowy odcinek. Jest to trawers o takim nachyleniu, że każda pomyłka oznacza koniec zespołu. Myślę cały czas o tym, żeby wyłapać ewentualny lot moich partnerów na linie, wyobrażam sobie, jakie zrobię ruchy, gdzie wbiję czekan. Cicho proszę Dorkę i Boya, żeby w razie czego walczyli do końca, tak należy zrobić, w najgorszym wypadku spowolni to ześlizg. Ale cala nadzieja tkwi nie w technice hamowania, a w ostrożności stawiania stóp na wąskiej ścieżce. Przechodzimy przez szczelinę brzeżną i chwilę później jesteśmy pod dwiema basztami. Jacyś ludzie z hiszpańskim akcentem zapewniają nas, że ta po lewej stronie jest wyższa, więc rozpoczynam wejście, w rakach, nad kilkudziesięciometrową przepaścią. Stosujemy asekurację z naturalnych punktów, ale bliższa jest ona wsparciu moralnemu, niż prawdziwej asekuracji ze stanowiska. Wchodzimy na szczyt i jeden rzut oka wystarczy, by upewnić się, że to ta druga turnia jest wyższa. Próbuję zagadnąć jakiegoś starszego faceta, ale ten patrzy na mnie z odrazą, to Francuz, a ja ośmieliłem się zapytać po angielsku. Faktycznie, wyższość tego języka jest oczywista - mówiąc do swoich klientów używa niemal wyłącznie trzech słów: voila, allez i la, nie licząc całej gamy wyrazów dźwiękonaśladowczych czy też po prostu zwykłych porozumiewawczych chrząknięć. Chcemy zejść możliwie jak najszybciej, więc pierwszego wysyłam Boya, jego odcinek liny jest wystarczający, by mógł zejść na małe siodełko i stamtąd asekurować nas oboje. Niestety, niemal od razu tracimy ze sobą kontakt wzrokowy. Krzyczę do Boya, czy asekuruje, ale dobiega mnie tylko gniewne "nie". Nic więcej nie mogę z niego wyciągnąć. Dorka schodzi kawałek, na tyle, na ile wystarcza jej liny, ale i ona musi się zatrzymać. Jesteśmy unieruchomieni, osoby z naszej grupy wchodzą na prawdziwy wierzchołek, a my tkwimy na tym drugim, z małą figurką matki boskiej. Mija czas, jest coraz goręcej, czuję coraz większą wściekłość. Ta sytuacja jest przecież tak idiotyczna, nie wiem, co się dzieje, w czym jest problem. W końcu dochodzi do mnie z dołu przewodnik, sądząc po akcencie - Austriak albo Szwajcar. Asekuruje mnie i daje mi swój prusik, żebym mógł zejść do Dorki i dalej, na dół. -Your colleague has no idea, what's going on! - mówi i muszę mu przyznać rację. Puszczenie Boya przodem było błędem. Schodzimy na dół, oddaję prusik i patrzę na Boya, który pełen pretensji mówi, że on nie wie, jak asekurować, że puściłem go pierwszego. Nie mam ochoty tego słuchać, podobnie jak nie mam ochoty o tym pamiętać czy o tym teraz pisać. Schodzimy dalej, Boy histeryzuje, chce schodzić. Pod prawdziwym szczytem znajduję stary spit z karabinkiem, wpinam się do niego i teraz mamy auto. Przegrupowujemy się, gadam z Dorą i z Boyem, zbieramy się do kupy, przecież nie zawrócimy, nie będziemy się rozwiązywać, szczyt jest tuż tuż. Schodzą nasi towarzysze, jest już dwunasta, straciliśmy już dwie godziny na tej wysokości, w piekielnym słońcu. Chce mi się strasznie pić, ale zostało nam zaledwie kilka marnych łyków, więc trzeba je oszczędzać. Zdejmuję plecak i odkładam czekan. Podchodzę kawałek i przywieram do wielkiego kamienia, z jednym średnim stopniem i czymś w rodzaju chwytu. Muszę przepuścić zespół, który schodzi. Nie jest mi wygodnie i ciągle w środku coś drży, jestem zdenerwowany, zły. Ale czekam cierpliwie, uspokajam się, skupiam na zadaniu. Wchodzę pewnie i ściągam do siebie pozostałych. Stajemy pod dwumetrową, obrzydliwą figurą. Robimy tylko kilka zdjęć i ruszam jako pierwszy w dół, asekurujemy się nawzajem. Schodzimy do plecaka i dalej w dół, na stromą ścieżkę, którą przyszliśmy. Nie do wiary, ile czasu zmarnowaliśmy na to podejście, Minęło już dwanaście godzin akcji górskiej! Za szczeliną brzeżną pijemy po łyku wody i smarujemy się blokerem, Boy grzebie się jak zawsze, tłumaczy udarem. Ja sam czuję się jak balon, z którego zeszło powietrze, a przecież muszę poprowadzić ten zespół jeszcze taki kawał drogi w dół, nasi towarzysze zniknęli już dawno gdzieś w dole, nikt nam nie pomoże, nie zaprowadzi do schroniska. Próbuję zrobić siku i drżę z wysiłku, to w końcu ponad cztery tysiące metrów. Idziemy w dół, ostrożniej, niż przedtem pod górę, przechodzimy najgorszy trawers i ruszamy zakosami po lodowcu, w bieli, zakos za zakosem, niekończące się zakręty, zawroty. Noga za nogą, smak ostatnich kropli wody już dawno gdzieś zgasł, czuję tylko obrzydliwy smak blokera, którego niechcący zlizałem z warg. Próbuję nie myśleć o wodzie, ale wszystko wokół jest wodą. Boy pyta mnie, czy warto jeść śnieg, wołam, że nie, że nie gasi pragnienia. Czuję, że słabnę z każdym krokiem, na szczęście teren jest nieco łatwiejszy, człapię powoli, wiem, że docieram powoli do granic swojej wytrzymałości. Ale są jeszcze rezerwy, jestem w końcu maratończykiem. Umysł błądzi gdzieś daleko, są chwile całkowitej pustki. Dora martwi się moim stanem, chociaż tłumaczę jej, że nic mi nie jest. Trochę to głupie, pewnie gdybym majaczył, to też zapewniałbym ją, że wszystko gra. Mijamy najbardziej niebezpieczny fragment lodowca i w końcu się rozwiązujemy, Dora mówi o tym od jakichś dwóch godzin, nie rozumiem, dlaczego przeszkadza jej lina, ale pewnie ma rację - idziemy przez nią wolniej. Jeśli uda mi się skupić, myślę już tylko o wodzie, jakiś kawałek dalej widzę cienką strugę spływającą z kamieni, po prawej, nad ścieżką. Chcę iść zaczerpnąć wody, ale Dora oponuje, nie wiem w zasadzie, dlaczego. W końcu ulegam, ale Dora zabiera mi plecak, który dotychczas niosłem sam. Trochę mnie to wkurza, w końcu nie jestem jakoś przesadnie słaby, po prostu strasznie chce mi się pić i nie mogę iść zbyt szybko. Kilkaset metrów niżej znajduję wreszcie strugę, z której możemy się napić. Zanurzając kubek w lodowatej wodzie po raz kolejny dumam nad fenomenem wody. Nie doceniamy jej, marnujemy całe jej litry, a wystarczy kilka godzin bez picia i jej smak przewyższa wszystkie smakołyki, jakie można sobie wyobrazić. Czuję, jak wracają mi siły. Powoli ruszamy na dół, ale idzie się już znacznie lepiej. Za to Boy coraz bardziej odstaje. Odległość jest jednak ogromna, za każdym śnieżnym polem czy fragmentem stoku otwiera się kolejny, a przecież szliśmy jeszcze taki kawał po skałach. Nogi bolą, wiem, że obie piety są starte do krwi, ale trzeba iść dalej. Poza kilku drobnymi postojami, podczas których stałem, oparty ciężko o czekan, albo leżałem na śniegu, idziemy bez odpoczynku. Dróg jest kilka, więc trzeba ciągle uważać, rozmyślać o tym, gdzie idziemy. Zwątpienie wkrada się do serca, ale na szczęście znajdujemy tabliczkę, którą w nocy widziała Dorka, więc jesteśmy na dobrej drodze. Ostatni lodowiec i nagle rodzi się we mnie myśl, że przecież idziemy bez liny, a tu czaić się mogą szczeliny, gdzie czeka lodowata śmierć. Myślę tylko o tym, żeby zejść z niego jak najszybciej, żeby nic się nie stało. Tam, gdzie to możliwe, zjeżdżam po śniegu, żeby choć trochę zmniejszyć ilość kroków, które jeszcze trzeba zrobić. Na skalnej wysepce czekają na nas Jacek i Asia. Bali się, że coś nam się stało. W sumie bez porozumienia odpowiadamy zgodnie, że wszystko w porządku, dziękujemy, że poczekali. Jacek rusza natychmiast w dół, rozmawiamy chwilę z Asią, kiedy nadchodzi Boy. Zaczyna wymyślać Asi, że nie poczekali na nas na górze, jesteśmy z Dorką zaskoczeni tak samo, jak i ona, nasze myślenie z dolin trzeba tu zawiesić na kołku, nerwy na tej wysokości to bezsens. Próbujemy to jakoś załagodzić, ale Boy zwraca ku nam swój gniew, frustrację. Dora idzie w dół, ja ruszam za nią nieco wolniej. Czuję żal, nie o to chodzi w górach, o racje, sprzeczki. Nie jestem konformistą, kłótnia z nimi nic nie da, zresztą staram się dostrzec sprawę z ich punktu widzenia, wysokość na pewno dała się im we znaki tak samo jak i nam, są zmęczeni, dochodzi przecież 15. Boy obwinia cały świat za nerwy na górze, a przecież trzeba czasem spojrzeć na siebie i powiedzieć sobie: spieprzyłem sprawę, to ja jestem odpowiedzialny. Bez tego nigdy nie można zbudować charakteru, siły. Próbowałem mu powiedzieć, że my też jesteśmy zawiedzeni, ale jego wybuch tylko zepsuje atmosferę, a nie da nic konstruktywnego żadnej ze stron, ale moje słowa nie trafiają do niego. Mam ochotę dogonić Dorkę, która jest już dużo niżej, ale czuję się odpowiedzialny za Boya, chociażby jego poglądy burzyły we mnie krew. Idę więc pomiędzy nimi, tak jakby łączyła nas nadal monstrualnie długa lina. Dopiero na skalistym żebrze, z którego widać już dach schroniska, przyspieszam, żeby dogonić Dorę. Wróciły mi siły. Zrównujemy się dopiero przy namiocie. Dora streszcza mi swoją rozmowę z Asią, starała się jakoś załagodzić tą sprawę, wytłumaczyć Boya. Kiwam głową, co innego można zrobić w takiej sytuacji - czy tego chcemy, czy nie, jego zachowanie odbija się na nas i odwrotnie. Pakujemy namiot, starając się zgasić gniew, ale przyjemność zwycięstwa jest już zatruta, zbyt dobrze znam Dorkę, żeby nie odróżniać wściekłości od zmęczenia. Dochodzi do nas Boy, rozmawiamy chwilę jeszcze o tamtym, trochę ochłonął. Obiecuje, że przeprosi ich i rusza do schroniska, a my kończymy pakowanie i też schodzimy. W schronisku pijemy colę, zjadam coś, co zgodnie z nazwą powinno być tartą z czekoladą, a smakuje zupełnie jak mazurek, którym gardzę od lat najmłodszych. Boy mówi, że jest już ok, że wszystko sobie wyjaśnili. Ruszamy około piątej, plecaki znów są ciężkie, a droga zajmie nam przynajmniej trzy godziny. Gniew powoli mija, roztapia się w zmęczeniu, w cichej skardze udręczonych stóp. Jakąś godzinę od schroniska niebo zaczyna zasnuwać się chmurami, które nie wróżą nic dobrego. Przyspieszamy jeszcze kroku, ale to są Alpy, odległości są niewspółmierne do tego, co znamy z Tatr. Niebo przeszywają błyskawice, na szczęście minęliśmy ostatnie wypłaszczenie i z każdym krokiem coraz bardziej się obniżamy. Dorka namówiła nas nieco wyżej na założenie pokrowców na plecaki, jesteśmy też w kurtkach przeciwdeszczowych, ale niewiele to daje, bo kiedy w jednej chwili otwierają się niebiosa, spada coś, czego nigdy jeszcze w życiu nie doświadczyłem. Krople, które uderzają w moją osłoniętą kapturem głowę, wywołują po prostu ból, są wielkie, ciężkie. Nie ma mowy, żeby moja kurtka to wytrzymała, czuję, jak niemal natychmiast woda spływa mi po ciele, krzywiąc się z bólu wkładam czapkę, żeby osłonić głowę od tych uderzeń. Wieje, za chwilę deszcz zmienia się w deszcz przemieszany z gradem, ulewa jest nieprawdopodobna. Schodzimy mokrzy, dobici tym ostatnim ciosem. Nie ma gdzie się skryć, woda cieknie mi po plecach, po brzuchu, po udach. Spodnie przywierają do nóg, oblepiają je obrzydliwie. Oglądam się na Boya i Dorę, martwię się, czy wszystko nie przemoknie. Dolina jest długa, a deszcz leje aż do ostatnich metrów. Trzech naszych towarzyszy, którzy zeszli wcześniej, schowało się na czas w pod dachem na kempingu, a Jacek i Asia, jak się później okazało, zanocowali w schronisku. A więc tylko my przemokliśmy - co zrobić. Kierujemy się do umywalni, rozwieszamy mokre rzeczy. Najbardziej przemókł mój plecak, polar i śpiwór są mokre, niestety nie włożyłem ich do foliowych worków, które przecież specjalnie w tym celu wzięliśmy z kraju. Idziemy coś zjeść, zamawiamy pizzę. Staram się zrozumieć Boya, mam w końcu lęk wysokości, choć zdecydowanie lepiej radzę sobie ze stresem, tłumię emocje, zwłaszcza te negatywne, kieruję je do wewnątrz. Dorka mówi, że to źle, ale mój spokój jest tym, czego pragnąłem i do czego dążyłem przez lata i nie chcę z niego rezygnować. Po kolacji ostatnia sprzeczka, kiedy Boy znów chce nocować z nami w naszej dwójce, gdzie leży już mokry śpiwór, pełno rzeczy. Rozmawiamy o tym, przypominam mu, że ustaliliśmy pół roku temu, że noclegi mamy osobne, że taki jest warunek jego udziału. Pojawiają się mocne słowa, Boy czuje się zdradzony, odrzucony. Ale przecież poszedł na ten układ, zgodził się na to. Przy pierwszym noclegu na kempingu po prostu nie zgłosił Jackowi, że potrzebuje dodatkowego miejsca do spania, tylko położył się u nas. Jedna noc nie jest problemem, ale teraz, z mokrym śpiworem, po tych wszystkich nerwach, to jest ponad nasze siły. Nie chcę otwartej wojny między Dorką a Boyem, chciałbym jakoś to wszystko rozwiązać, ale się nie udaje. Boy idzie spać w samochodzie, a my śpimy w namiocie. Do oczu napływają mi łzy, słowa Boya bolą, chciałbym świata idealnego, a nie wyborów, w których każda opcja jest nieprzyjemna, w których ktoś zawsze musi stracić. I nic nie pomaga świadomość, że to my mamy rację, że zgodził się przecież na takie rozwiązanie, a teraz jego negacja jest tylko wypieraniem się z przyjętych ustaleń. Kulę się pod mokrym śpiworem, a głęboko w piersi czuję łkanie, jak śpiew małego, egzotycznego ptaka. - Nie przejmuj się tak, Dziubku - mówi Dorka. Wtorek, 13 lipca --------------------- Robimy podsumowanie, podział na rzeczy mokre i suche. Generalnie nie jest aż tak źle, najbardziej mokre są oczywiście buty, które skrzętnie wystawiamy do słońca, żeby choć trochę przeschły. Mamy mokre obie kurtki, spodnie trekkingowe, do tego mój polar, czapki, moją chustkę, jakieś koszulki. Śpiwór wysechł w nocy, dzięki ciepłu mojego ciała. Rozwieszamy to wszystko, gdzie popadnie, na drewnianej barierce, na karimatach, na namiocie. Tym razem stałe opóźnienie z wyjazdem przychodzi nam z pomocą, daje nam szansę na wysuszenie ubrań. Boy jest nadąsany, ale zwabiam go swoimi lisimi metodami na wspólne śniadanie. Nawet jeśli nie jest to pokój czy rozejm, to niech będzie chociaż zawieszenie broni. Moje ręce nie są w zbyt dobrym stanie - odmroziłem je poprzedniej nocy i teraz opuszki cofają się, puchną, a paznokcie bolą jak wtedy, gdy zbyt krótko się je obetnie, tyle, że dużo mocniej. W zasadzie trudno mi operować nimi, bo w najgorszym stanie są kciuki i palce wskazujące. Nie czuję też obu paluchów, ale tym się specjalnie nie przejmuję. Ze schroniska schodzą Asia i Jacek, idziemy na coś w rodzaju odprawy, podczas której Jacek opowiada o naszych planach na najbliższe dni i o trasie na Mt Blanc. Okazuje się, że jeszcze sporo pamiętam z tego, co czytałem dwa lata temu. Na koniec Jacek proponuje nietypowy nocleg - nielegalny, w stacji kolejki linowej na szczycie Aguille du Midi, igły południa (tego w zegarku). Wydaje się to daleko ciekawsze niż kolejny kemping, a jednocześnie pomoże nam zwiększyć aklimatyzację, bo szczyt przekracza 3800 m. Głosujemy i 7 do 1 decydujemy się na tą opcję. Cieszę się, bo to jest przygoda, kolejne ciekawe przeżycie. Jacek opowiada o grani, którą schodzi się ze szczytu w stronę schroniska Cosmique, ponoć jest eksponowana i odbiera ochotę do czegokolwiek największym twardzielom. Oczywiście zgłaszam się do rekonesansu, jak już będziemy na miejscu. Jedziemy do Chamonix, jestem ciekawy, jak wygląda to miasteczko, Mekka alpinistów. Okazuje się niezbyt ładne, a już z pewnością, jeśli się przyłoży miarkę przeciętnego francuskiego miasteczka. Nigdy nie lubiłem eklektyzmu, wydawał mi się zaprzeczeniem estetyki każdego ze stylów, które miał łączyć, nie potrafiłem dostrzec w nim synergii. Chamonix jest eklektyczne, główne ulice, oprócz nieodłącznych Brasserie-Patiserie zapełnione są sklepami ze sprzętem, od plecaków, raków i czekanów po modne, fioletowe bluzy czy rękawiczki. Niestety, z nieznanych przyczyn marnujemy półtorej godziny na parkingu, czekając na Jacka, który utknął w tym czasie w kolejce do kasy na Aguille du Midi. W rezultacie na obejrzenie miasteczka i kupienie czegoś do jedzenia na wieczór mamy zaledwie godzinę. W zasadzie mi to nie przeszkadza, Chamonix nie zachwyca mnie specjalnie, ale Dorka nie lubi się spieszyć i widzę, że jest zła. Kupujemy jakąś bagietkę i Oranginę (et sa pulpe) na osłodę. Zbieramy się przy samochodzie i przepakowujemy. I nagle znów jest strasznie późno, niemal biegniemy na kolejkę o 17:30. Pnie się ona nieprawdopodobnie szybko do góry, uszy się zatykają, widok przytłacza grozą urwisk i lodowców. Zwłaszcza wiszące lodowce robią wrażenie, kpiąc sobie z praw Newtona. Pokazujemy sobie nawzajem drogi, którymi zdobywa się Aguille, wyglądają stromo i niebezpiecznie. Przesiadka i jedziemy dalej, tym razem lina nie ma żadnych wsporników, wagonik jedzie niemal pionowo w górę. Wysiadamy na górze i rozkładamy się w bocznym korytarzyku obok toalet, gdzie jest chłodno i śmierdzi smarami. Wychodzimy na podest, skierowany w stronę Mt Blanc i Chamonix. Widać dokładnie trasę, którą mieliśmy pierwotnie iść. Wygląda nieco strasznie, ale i tak obiecujemy sobie z Dorką kiedyś jej spróbować. Lodowiec, spływający w stronę Chamonix bardziej przeraża, niż zachwyca. Wygląda jak zatrzymana w biegu rzeka, tylko, że rzeka nie niesie ze sobą głazów większych, niż domy. Daleko w dole widać namiotowisko pod schroniskiem Cosmique, tam, gdzie mieliśmy spać przed atakiem z tej strony. Idziemy na drugi podest, skąd wychodzi sławna grań, o której mówił Jacek. Wychodzi się na nią lodowym tunelem, wszystko to robi surrealistyczne wrażenie. Grań jest zabezpieczona metalowym płotem i bramką z napisem "Nie wychodź bez raków!", popartym stosownymi piktogramami. Jest strasznie wąska i przepaścista i prawdę mówiąc czuję ulgę, gdy Dora mówi mi na ucho, że nigdzie nie pójdę. O tej porze, gdy cały śnieg jest rozmiękły, jest podwójnie niebezpiecznie. Jacek wychodzi daleko po grani, oczywiście nie ma sprzętu. Wymieniamy z Dorką wymowne spojrzenia, takie ryzyko jest niepotrzebne, niczego nie dowodzi. Robimy jakieś zdjęcia, ale ja czuję trochę niechęci do siebie, w końcu czuję strach, jego obrzydliwy oddech gdzieś na karku. Nie pomaga wcale myśl, że przecież nie jest to cel wyprawy, że gdybym musiał, to poszedłbym tędy. Zakaz Dorki jest wybiegiem, tarczą, za którą się chowam. Wracamy do środka, jest zimno. Jacyś ludzie otwierają dla nas WC, okazuje się, że w środku jest dmuchawa i suszarki do rąk, z których skwapliwie korzystamy, podsuwając nasze mokre buty. Gotuję dla naszej trójki, inni patrzą z zazdrością, restauracja zamknięta, a my mamy pyszny makaron, cóż, ich strata. Po obiedzie Jacek zbiera chętnych na spacer po grani, zgłasza się Mirek, Jurek i Andrzej, ale kiedy ja mówię, że nie idę, to ten ostatni też się wycofuje. Nie dziwię mu się - to jednak duża presja, powiedzieć "nie", kiedy oznacza to przyznanie się do ostrożności czy strachu. Ale kiedy myję naczynia przychodzi Jacek i mówi, że chciałby, żebym ich asekurował, bo jestem jedynym, który się na tym zna. Na taką prośbę nie można powiedzieć nie i w sumie cieszę się, że będę mógł jednak z nimi pójść, bo robak, wyzywający mnie od tchórzy wystarczająco mnie już znudził. Wkładam ubranie, raki, uprząż, idziemy do wyjścia, po lęku nie ma śladu. Wychodzę z Jackiem na grań, idę ostrożnie, wczuwam się w każdy zakręt, każdą nierówność. Wszystko gra, uśmiecham się do siebie, wszystko jest ok, jestem alpinistą. Teraz mogę to powiedzieć, dla mnie znaczy to bardzo wiele. I nie ma racji Kiela-Pałys, kiedy z pogardą mówi w reklamie ibupromu: "Alpinistka? Po prostu kocham góry!". Dla mnie alpinizm był zawsze czymś niedostępnym, odległym, sakramentem, którego nie bylem godzien, co boleśnie odczułem dwa lata temu. Teraz mogę powiedzieć, parafrazując Horacego: I jeśli mnie zaliczysz do alpinistów grona, ja głową podniesioną o gwiazdy uderzę. I nie chodzi o to, że jestem nie wiadomo jak sprawnym wspinaczem, doskonale zdaję sobie sprawę, że jeszcze daleka droga do poziomu chociażby średniego, ale te ograniczenia nie piętrzą się już w niezdobytą ścianę, są czymś, co mogę pokonać, jeśli będę twardy jak kamień, ostrożny i jeśli dopisze mi szczęście. Schodzimy jakieś trzydzieści metrów i razem z Jackiem zakładamy stanowisko. Śnieg jest rozmiękły, Jacek zakopuje czekan jak szablę śnieżną, z drugiego mam auto. Asekurować będę z półwyblinki, nad którą biedzimy się przez pewien czas, w zasadzie jej zastosowanie do asekuracji to kwestia historyczna, bo wyblinka najbardziej skręca linę. W końcu przypominam sobie, jak się ją wiązało i Jacek schodzi pierwszy. Moje odmrożone palce jakoś dają radę. Wiem, że oba czekany trzymają na słowo honoru, śnieg jest zupełnie miękki. Mimo to proszę Jurka, który przyszedł jakiś czas po nas na stanowisko, żeby zawiązał na końcu liny ósemkę, o czym nie pamiętaliśmy z Jackiem. Teraz losy asekurowanego i asekurującego są połączone, jeśli któryś z nich poleci, a mi nie uda się wyłapać lotu, zostanę wyrwany ze stanowiska. Zapieram się z całych sił nogami, siedzenie mam już całkiem mokre mimo dwóch par spodni. Schodzi Jurek, potem Mirek. Jacek pyta się, czy pójdę z nimi, ale obiecałem Dorce, więc krzyczę, że nie. Nie ma zresztą potrzeby - pokonałem swój strach i już nigdy nie będę się bał tak eksponowanych grani. Jacek mówi, że wrócą bez asekuracji i że mogę ściągać linę. Likwiduję stanowisko, buchtuję linę i wiążę profesjonalny zwój tatrzański. Zbieram czekany, na koniec zabezpieczam pozostawiony pokrowiec na aparat za pomocą kijka narciarskiego. Idę z powrotem, ku wejściu, gdzie czeka Dorka, Boy i Andrzej. - Tak się bałam! - szepcze Dorka, a ja uśmiecham się zwycięsko. Wracamy do środka, jest już bardzo zimno, nadchodzi wieczór. Gotujemy herbatę, woda prawie się już skończyła, tutejsza woda z kranu nie nadaje się do picia, ponieważ pochodzi z ogromnych baniaków. Myjemy zęby i pakujemy się do śpiworów. Wracają nasi towarzysze, Jacek włącza jakąś muzykę, coś w stylu ambientu. Pijemy jeszcze wino, a na naszej maszynce Asia robi grzańca. Smakuje dziwnie po myciu zębów, ale co tam. Leżymy w śpiworach, sen przychodzi powoli po pełnym wrażeń dniu. Środa, 14 lipca ------------------- W nocy budzę się kilka razy, nasze spięte ze sobą śpiwory przekręcają się, otwierają, do środka dostaje się zimne powietrze. Nie jest dobrze z moim nosem - podobnie jak w Kibo, tutaj też popękały mi naczynia krwionośne w nosie, a śluzówka wyschła niemal zupełnie. Wydmuchuję nos kilka razy, oprócz śluzu na chusteczce zostaje krew, jakieś skrzepy nieprawdopodobnej wielkości. Ciężko się oddycha, to w końcu prawie cztery tysiące metrów. Kiedy przez okna zaczyna zaglądać blade światło, budzę Dorkę. Ubieramy się po cichu i idziemy obejrzeć wschód słońca. Boy, który też się obudził, chce iść na górny taras, wychodzący na Mt Blanc, ale mówię mu, ze my idziemy na ten drugi. Mam przeczucie, że wychodzi niemal dokładnie na wschód. Jest zimno, przechodzimy lodowym korytarzem i czekamy na maleńkim podeście. Słońce jest piękne, czerwone, a góry są przez chwilę tylko nasze. Wracam jeszcze po butelkę, żeby napełnić ją ze strumyczka, kapiącego nieprzerwanie z lodowej czapy. Temperatura szybko rośnie, magia świtu przemija, więc wracamy, by zrobić herbaty i spakować nasze rzeczy. Z nieznanych przyczyn Jacek komenderuje, że wracamy pierwszym wagonikiem na dół, więc znów pędem, w pośpiechu, wrzucamy rzeczy do worów i niemal biegniemy przez korytarze, wyglądające zupełnie jak archetypiczny schron. Teraz nie tylko Dorka jest zła, w ręce niosę niemal pełną menażkę herbaty, którą pijemy po drodze. Picie herbaty ma dla mnie sporo z sacrum i taka forma jej picia nie jest dla mnie do przyjęcia. Idziemy złą drogą, po jakichś stromych schodach, nie wiem, kto prowadzi naszą grupę, ale ma chyba problem z orientacją, poprzedniego wieczora szliśmy przecież cały czas na jednym poziomie. Zjeżdżamy wagonikiem w dół, do Chamonix. Jacek stwierdza, że pojedziemy na jakiś kemping wykąpać się. Wymieniamy z Dorką spojrzenia, a potem kilka uwag. Niezbyt podoba nam się ta koncepcja, kąpanie się po partyzancku, w końcu opłaciliśmy wszystkie noclegi, poza tym - do diabła! - nie mamy już po piętnaście lat, żeby się ukrywać. Przez takie pomysły Polacy wszędzie mają złą prasę. Okazuje się jednak, że być może nie będziemy się wcale kąpać, bo szlaban przy wyjeździe z parkingu nie chce się podnieść, kiedy Asia wkłada bilet do szczeliny. Mijają minuty bezproduktywnych narad, wtykania do tejże szczeliny biletu na kilka sposobów, wzywania pomocy znalezionym przyciskiem, poszukiwania kogokolwiek, kto mógłby nam pomóc. Zjadamy suchą bułkę, podczas gdy nasi liderzy gdzieś się zawieruszają. Kiedy w końcu pojawiają się z powrotem, okazuje się, że gdzieś, w jakiejś znalezionej szczelinie na drugim końcu parkingu nasz bilet został "połknięty". Mija godzina, nim wreszcie przez głośnik pada kilka słów po francusku i szlaban podnosi się w górę. Jak się okazuje, aktywacja urządzenia wypuszczającego samochody następuje tylko i wyłącznie wtedy, gdy podjedzie się do szlabanu samochodem, a tymczasem Jacek wysłał Asię, żeby wsunęła bilet do maszyny, zamiast podjechać te kilka metrów i sięgnąć przez okno. Jedziemy na nieszczęsny kemping, bierzemy prysznic, w którym woda kapie niewiele mocniej niż z lodowej czapy na Aguille du Midi. Znów czas wolny w Chamonix, tym razem dwie godziny. Idziemy coś zjeść, reszta grupy zostaje w omleciarni, nikt nas nie zawołał, trudno. Zjadamy bułkę i wypijamy Oranginę. Upał jest niemiłosierny. O dwunastej spotykamy się przy samochodzie, jak zwykle jest opóźnienie. Jacek woła nas wszystkich na bok, chce nam coś powiedzieć. Stajemy w cieniu, zaciekawieni, bo mina Jacka jest nietęga. - Chcieliśmy Wam powiedzieć, że droga na Blanca jest dla nas zamknięta... Okazuje się, że od wypadku, który wydarzył się we wtorek, tylko indywidualni alpiniści i grupy z francuskim przewodnikiem mogą wchodzić na Mt Blanc. Jacek z nieznanych przyczyn przez dwa dni nie ujawnił tej informacji. Ale to już bez znaczenia, teraz trzeba podjąć decyzję, co robić dalej. Możemy wycofać się albo iść, udając, że jesteśmy w dwuosobowych zespołach. Dla mnie decyzja może być tylko jedna, przyjechałem tu, żeby zmierzyć się z Królem i żadna alternatywna wspinaczka nie liczy się dla mnie. Może, gdybyśmy mieli pojechać na Barre des Ecrins, to mógłbym to przemyśleć, byłaby możliwość wyrównania rachunków. Patrzę po twarzach i u większości widzę determinację, by iść. Pierwsza zabiera głos Dorka i przyjemnie jest usłyszeć, że myśli tak jak ja. Reszta też jest tego zdania, że trzeba próbować. Tylko Andrzej ma wątpliwości, zwłaszcza przy podziale na zespoły. Dla mnie może być tylko jeden partner, Dori. Gdyby jej nie było, poszedłbym z Boyem. Andrzej chciałby, żeby każda z osób, które mają jakieś doświadczenie, była w zespole z kimś, kto jest zielony. W zasadzie ma to sens, ale dla mnie partnerem może być tylko Dori i nie chcę nawet słyszeć o jakichś zamianach. Na szczęście Asia i Jacek też nie chcą ustępować w tej sprawie, więc unikamy nieprzyjemnej dyskusji. Boy trafia do zespołu Jurka, więc można powiedzieć, że ma dużo szczęścia. Jacek omawia plan na najbliższe dni i jedziemy do jakiejś mniejszej wioski, gdzie jest dolna stacja kolejki linowej. Pojedziemy nią, a potem kolejką zębatą do Nid d'Aigle, gdzie zaczyna się szlak. Przepakowujemy się, jest potwornie gorąco, moje palce bolą, są spuchnięte. Najciężej jest upychać coś w plecaku, wtedy ból jest nie do wytrzymania. Zastanawiam się, jak poważny jest ich stan, ale dochodzę do wniosku, że będzie dobrze i nie warto się tym przejmować. Tniemy linę na części, przypalam końcówki i przy okazji dosyć mocno parzę sobie kciuk. Okazuje się, że nie możemy wziąć naszego namiotu, bo bierzemy dwa duże, wyprawowe namioty. Chodzi o to, żeby zabezpieczyć nocleg dla wszystkich na wypadek braku miejsca w schronisku. Nie podoba nam się ten pomysł, ale trzeba się poświęcić. Duże namioty ważą około pięciu kilogramów, dzielimy się nimi na części, do mojego plecaka dochodzi jeszcze lina. Jeden z zespołów w ogóle nie bierze liny, na szczęście nie jest to zespół Boya. Pomysł jest tak nieprzemyślany i ryzykowny, że nie warto go komentować. Już po spakowaniu się siedzimy w drobinie cienia, nie wiadomo, po co. Mijają godziny. Wreszcie wstajemy i ruszamy do kolejki, nasze plecaki są bardzo ciężkie, a przecież wzięliśmy tylko trochę jedzenia, sprzęt i naprawdę niezbędne ubrania. Jedziemy kolejką linową, udając, że się nie znamy. Potem wsiadamy do kolejki zębatej, pnącej się w poprzek stromego zbocza. Kolejka wygląda jak zwykły, zabytkowy tramwaj, ale nie należy ulegać złudzeniom - doskonale widać miejsca, gdzie na tory schodziły kamienne lawiny. Wysiadamy w Nid d'Aigle i idziemy zakosami pod górę, łatwym, skalnym terenem. Czuję, że przygoda nareszcie się rozpoczęła, teraz każdy krok zbliża nas już do celu. Podejście jest męczące i z przyjemnością wyciągamy nogi przy małym górskim schronie, przy którym śmierdzi moczem. W okolicy pasie się mnóstwo zwierząt podobnych do kóz, którym wszyscy zapamiętale robią zdjęcia. Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej, wypiętrzającą się grańką. Jest stromo, niebezpiecznie. Skała jest krucha, widać miejsca, skąd niedawno spadły kamienie. Przy końcu kamiennej grani zatrzymujemy się i dalej idziemy dwójkami, w pięciominutowych odstępach. W schroniskach jest największa szansa, że zauważy nas PGHM i zawróci z drogi. Bardzo boli mnie brzuch, zaczęło się nagle, bez specjalnej przyczyny i jest coraz gorzej. Idziemy mimo wszystko, chociaż w chwilach najmocniejszego bólu czuję zimny pot na czole. Dochodzimy do jakiejś budki, gdzie rzekomo lubią przesiadywać żandarmi, ale z tyłu siedzi tylko kilku Polaków. Rozmawiamy chwilę, ale mnie coraz bardziej boli brzuch i mogę myśleć już tylko o toalecie. Po prawej widać schronisko Tete Rousse, przechodzimy w poprzek śnieżnego pola, boję się, że nie zdążę do toalety, ból jest nie do wytrzymania. Rzucam plecak pod schroniskiem i idę do toalety, przypominając sobie koszmar w Horombo. Robi mi się trochę lepiej, przechodzimy na nieodległe śnieżno-kamienne rumowisko, gdzie można rozstawić namiot. Niestety, mamy tylko tropik i maszty, czekamy na resztę namiotu. Nie mamy też pojęcia, jak rozstawić ten namiot, na szczęście Boy przynosi nam brakujące elementy a potem zjawia się też Jurek, który męczył się z tym namiotem już na kempingu. Z jego pomocą namiot wkrótce staje, okazuje się, że wszyscy poza nami będą spali w schronisku, tak więc targanie tego namiotu było kompletnym bezsensem. Mocuję namiot najlepiej, jak się da, za pomocą kamieni i śniegu, Dorka wchodzi do środka, żeby przygotować posłanie. -Zobacz, jest całkiem mokro.- mówi. Z początku nie chcę wierzyć w to, co widzę, chcę znaleźć jakieś wytłumaczenie, ale nie może być żadnego - pod wpływem ciśnienia, podłoga namiotu niemal momentalnie nawet nie wilgotna, ale po prostu mokra. Dorka jest wściekła, ja też, ale staram się coś wymyślić, rozrywam duży worek i wyciągamy jedną folię nrc, rozkładamy to i jakoś się mościmy w tym nieszczęsnym namiocie. Jeszcze dwa razy muszę pójść do toalety, czuję się pozbawiony wszelkich sił, jakby spuszczono ze mnie powietrze. Gotujemy w wejściu, pod tropikiem. Liofilizat - risotto z warzywami nie smakuje najlepiej, ale zmuszamy się oboje do zjedzenia tyle, ile się tylko da. Odwiedza nas jeszcze Boy i sąsiedzi z namiotu obok. Mówią, że w nocy ma porządnie wiać. Obkładam namiot dodatkową porcją kamieni i wchodzę do śpiwora. Dziś będę spał w syntetycznym, zostawiając puchowy Dorce, mimo jej protestów. Sprawdzamy jeszcze sprzęt, potrzebny na jutro i stwierdzam, że nie wziąłem polarowych spodni, zostawiłem je w samochodzie. Ogarnia mnie rozpacz. Mówię Dorce, że jakoś to będzie, że może ktoś mi pożyczy spodnie, ale sam w to nie wierzę. Postanawiam sobie, że spróbuję, że w ostateczności owinę nogi folią nrc, łydki chronią stuptuty, podwójne bokserki ochronią górną część ud. Wiatr szarpie namiotem, jest bardzo zimno, tak duży namiot o wiele trudniej ogrzać, niż naszą dwójkę. Woda jest na całej podłodze, w plecy wbijają się nierówności, jakieś kamienie. Zasypiam z myślą o przegranej. Czwartek, 15 lipca --------------------- Noc jest straszna, jest mi zimno mimo podwójnych bokserek, spodni, polara. Wiatr nie słabnie, maszty uginają się pod naporem podmuchów, Dorka nie śpi, bojąc się, że nas zwieje. Kiedy w końcu wstajemy, jesteśmy wyczerpani i zniechęceni. Idę do schroniska zapytać, czy ktoś ma zapasowe spodnie. W zasadzie robię to pro forma, żeby uspokoić sumienie, upewnić się, że zrobiłem wszystko, co się tylko da. Okazuje się, że mam szczęście - Jurek wyciąga do mnie swoje zapasowe spodnie, ciepłe, wspaniałe. Mam ochotę rzucić się mu na szyję, ale zamiast tego mówię, że jeśli uda mi się wejść, to Jurek będzie miał w tym swój udział. Wracam do Dorki, uśmiecham się promiennie i pokazuję jej mój skarb bez słowa. Znowu mamy szansę. Pakujemy się, zostawiamy ten cholerny namiot, wyżej zanocujemy w schronisku. Śpiwory są mokre od spodu i nikt nas nie zmusi, żebyśmy spędzili kolejną noc w takich warunkach. Zakładamy sprzęt, uprzęże, kaski, raki, związujemy się liną, którą redukuję, żeby nie była zbyt długa. Idziemy wznoszącym się coraz mocniej lodowcem, dochodzimy do krótkiego odcinka skalnego, zdejmujemy znów raki. Jeszcze kawałek i oto stoimy przed Wielkim Kuluarem, który budził naszą zgrozę od czasu, gdy dowiedzieliśmy się, że idziemy tą właśnie drogą. Kuluar ma jakieś czterdzieści metrów, początkowo idzie się po śniegu, potem przekracza mały strumyk na skalną wyspę, potem jeszcze jakieś piętnaście metrów do bezpiecznej, szerokiej półki. Wpinamy się do stalowej liny poręczowej, przeciągniętej wzdłuż kuluaru, zaciskam zęby i idę. Dorka jest na drugim końcu liny, na szczęście nic nie spada z góry, przechodzimy bezpiecznie i rozpoczynamy wspinaczkę stromym skalnym terenem. Początkowo przypomina mi nieco podejście na Świnicę, ale później robi się mniej komfortowo, trzeba używać rąk, wyszukiwać chwytów, są miejsca, które wyceniłbym na IV, ale większość z nich nie przekracza II-III w skali tatrzańskiej. Jesteśmy nadal spięci liną, chociaż w zasadzie tylko Dorka jest w pełni asekurowana - wiem, że jestem zbyt ciężki, żeby mogła wyłapać mój lot. Uważam na każdy krok, zapobiegawczo przytrzymując się chwytów. Nie jest to łatwe - mam grube, narciarskie rękawice, te drugie, polarowe też zostawiłem w samochodzie. Tylko częściowo mogę usprawiedliwić się upałem i zmęczeniem. Na szczęście wspinam się całkiem dobrze, a w trudniejszych miejscach zawsze mogę zdjąć rękawice. Kilka razy zamieniam się z Dorką, żeby przejść trudniejszy fragment, pokazuję jej, gdzie należy stawiać stopy, jak dłonie. Wspinaczka daje nam radość, możemy stosować techniki, wyuczone na ściance. Wymieniamy się uśmiechami, jest cudownie po prostu, chociaż ciągle trzeba uważać, żeby się nie poślizgnąć czy nie zostać trafionym jakimś kamieniem. W końcu ściana się kończy, w dole widać Tete Rousse, nawet nasz namiot, a powyżej, na tle nieba, szary budynek Schroniska Gouter. Przechodzimy ostatnie metry niemal pionowej ściany i wychodzimy na metalowe podesty, a po chwili jesteśmy w środku. Schronisko przypomina mi Polską "Piątkę", tyle, że jest dużo jaśniej. Kupujemy miejsca, okazuje się, że zniżka dla członków Alperenweinen dotyczy jedynie miejsca w pokojach, nie na podłodze, to jawne oszustwo, nigdzie nie ma takich zapisów, ale co można zrobić, płacimy po 27 euro od osoby, tylko Boyowi udaje się skorzystać z ulgi. Zalegamy na ławkach, po jakimś czasie wychodzę na zewnątrz, żeby coś ugotować, wodę trzeba sobie wziąć z lodowca, który naciera nieustannie na tylną ścianę schroniska, dzieli go trochę ponad metrowa przerwa, którą trzeba co jakiś czas poszerzać, gdy lodowiec przysunie się za blisko. Przy tej szczelinie zapalamy maszynkę gazową, otaczamy ją zwiniętą karimatą i tak gotujemy obiad. Podmuchy wiatru są bardzo silne, w zasadzie od poprzedniego wieczora wiatr nie słabnie, widzieliśmy wielkie tumany śniegu, podrywane w powietrze z sąsiedniego szczytu. Robi to na nas nieprzyjemne wrażenie, wiatr jest sporym utrudnieniem, zwłaszcza na eksponowanej, wąskiej grani Bosses. Tym razem robimy makaron z sosem napoli, wychodzi zbyt gęsty, zwłaszcza na spodzie opakowania, ale jemy, ile jesteśmy w stanie. Pijemy też herbatę, wrzątek kosztuje tu pięć euro, podobnie zwykła butelka wody. Drzemię na siedząco, Dorka śpi z głową na moich kolanach. Po jakimś czasie rozkładam się pod stołem i też zasypiam. Niestety, dwie godziny później jakiś Francuz budzi mnie wściekłym bębnieniem w stół i wrzaskiem. Nie ma nic gorszego niż nagła pobudka w takim stylu, ale niestety jest to szef schroniska i nie mogę mu powiedzieć, co o tym myślę. Musimy zwolnić stół, bo ktoś będzie teraz jadł, więc siadamy i zwijamy śpiwory. Ale okazuje się, że francuska "gościnność" ma daleko szerszy zakres, niż sądziliśmy. Musimy w ogóle wynieść się z sali jadalnej, nie tylko ustąpić miejsca. Boy próbuje rozmawiać z tym facetem, który nas obudził, mówi mu, że przecież kupił wodę, jest klientem, ale chamstwo szefa jest nieograniczone. Mówi Boyowi wprost, że ma się wynieść, a jak mu się nie podoba, to zabierze butelkę wody i zwróci mu pieniądze. Wychodzimy na zewnątrz, wściekli. Każdy mój kontakt z Francuzami upewnia mnie w przeświadczeniu o tym, że lepiej omijać ich z daleka. Mija czas, godzina za godziną, robi się zbyt chłodno, zresztą na zewnątrz czuć dość mocno toaletą. Wracamy do środka, ale Francuzi, wesoło rozwaleni przy kolacji, nie zamierzają się zbierać. Dłubią paluchami w zębach, czkają, zamawiają wina. Stoimy na środku schroniska, bezradni, czekamy. Wreszcie, później, niż nawet zwykła ludzka przyzwoitość by nakazywała, Francuzi zbierają się, wychodzą powoli z sali i wreszcie możemy wrócić na nasze miejsca. Niewiele czasu zresztą zostało, wypijamy wino, część z nas idzie do pokojów, my rozkładamy się pod stołami i nagle jest dziewiąta. Chcemy spać, ale na stołach nocują jacyś Słowianie, całkowicie nieokrzesani, śmieją się głośno, coś gadają, nie zważając na innych. Jest mi nieprzyjemnie, mam klaustrofobię i źle mi z tym, że nie mogę się specjalnie ruszać, wciśnięty pod ławkę i stół. Do tego mój nos jest kompletnie wyschnięty. Mamy wstać o drugiej i wyruszyć o trzeciej. Myślę o tym, przez głowę przewijają mi się różnie natręctwa, próbuję jakoś odetkać nos, ale pełno w nim skrzepów, kiedy w końcu zapadam w nerwowy sen, jest jedenasta w nocy. Piątek, 16 lipca ------------------- Budzę się o pierwszej, jakieś zespoły wyruszają ze schroniska, szepty niosą się w ciemnościach. Nos boli mnie, z trudem oddycham. Próbuję znowu zasnąć, zmieniam bezskutecznie pozycję, ale ciągle jest mi niewygodnie. Chce mi się pić, ale nie sięgam po butelkę wody, w sumie nie wiem, dlaczego. Myślę o tym, czy starczy nam sił, jaka jest pogoda, czy mocno wieje. Tak mija godzina. O drugiej okazuje się, że zwyczaj wyrzucania tych, którzy nie zamówili posiłku, obowiązuje tutaj całą dobę. Musimy natychmiast opuścić salę jadalną, pomagier "szefa" wykrzykuje to na środku, nie bacząc na śpiących. Zaciskamy zęby i pakujemy się, przy stołach zasiadają uprzywilejowani. Zjadamy kilka kromek suchego chleba i czekoladę, wypijamy herbatę. Zakładamy sprzęt, nie ma już czasu na zastanawianie się, nadszedł wreszcie dzień, na który czekaliśmy. Wychodzimy na zewnątrz, związujemy się liną, zakładamy raki. W tłoku na podeście niechcący uderzam Boya rakiem w rękę, klnie mnie i na nic się zdają moje przeprosiny i tłumaczenia, że to niechcący. Ktoś go opatruje, chyba Jurek. Uśmiecham się i ruszamy, prawie wszyscy są już daleko przed nami, widać szereg światełek. Wziąłem znów ze sobą kijki, ale od razu stwierdzam, że to bezsensowny ciężar, moje nogi są co najmniej kilka razy silniejsze od ramion i teoria o rozłożeniu ciężaru zupełnie do mnie nie trafia. Dodatkowo jeden z kijków jest uszkodzony i kilka razy zostaje mi w śniegu jego końcówka, muszę się schylać, przykręcać ją z powrotem. Idziemy dosyć wolno, czuję w sobie moc, mógłbym iść znacznie szybciej. Tracimy siły i zły jestem, że brakuje mi odwagi, żeby iść dalej samemu. Ale może to rozsądek mnie zatrzymuje, ostatecznie przed nami dosyć niebezpieczny fragment góry, gdzie wypadki zdarzają się właśnie przez utratę orientacji. Idziemy zakosami przez lodowiec, mijamy kilka szczelin, które nie wyglądają zbyt niebezpiecznie. W świetle czołówki patrzę wzdłuż jednej z nich i zauważam, że ciągnie się daleko, w mrok, poszerza, wabi pustą przestrzenią, gdzie czai się wieczny chłód, ciemność, śmierć. Trzeba zatem uważać, ostrożnie stawiam stopy, chwilami ścieżka wiedzie przepaścistą granią, jest miejscami bardzo wąska. Stosuję technikę mieszaną, stawiam jedną nogę w technice niemieckiej, a drugą we francuskiej. W ten sposób część ciężaru podnoszą mięśnie ud, a nie łydki. Kiedyś myślałem, że ta technika jest trudna do zastosowania, ale jest wręcz przeciwnie. Idzie się lżej, wystarczy tylko uważać, żeby nie zajechać się rakiem w łydkę drugiej nogi. Na jakimś wypłaszczeniu odpoczywamy chwilę, horyzont pęka powoli, widać czerwoną pręgę świtu. Przed nami szarzeje zbocze, widać budynek schronu Vallot, gdzie mamy odpocząć dłużej, czekając na świt. Trochę nam to nie w smak, nie czujemy się zmęczeni, a gdybyśmy szli nieco szybciej, byłoby nam również ciepło. Ale to nie nasza decyzja, więc idziemy do schronu. Jest to blaszany barak, zbudowany na skalnym występie, na długich palach. Wchodzi się po schodkach, przez dziurę w podłodze - w ten sposób pewnie łatwiej utrzymać ciepło. W środku odpoczywa kilkunastu alpinistów, na metalowych podestach albo na podłodze. Jest kilka publicznych koców, którymi można się okryć. Siadamy w kącie i patrzymy się bezmyślnie na innych, przestrzeń jest pełna spojrzeń, oczu. Trochę rozmawiamy, ale głównie milczymy. Obok nas dogorywa jakiś facet, trzęsący się mimo kurtki i koca. Jacek proponuje mu leki, ale odpowiedzią jest kręcenie głową. Uzmysławiam sobie, że w każdej chwili coś takiego może przytrafić się każdemu z nas. Zdejmuję kurtkę, polar i obie koszulki. Polar jest zupełnie mokry od potu. Decyduję się zostawić tu jedną z koszulek razem z pustym termosem. Wstaje słońce, Jacek odczytuje temperaturę na termometrze: dziewięć stopni. Gdzieś obok znajduje przycisk, którym można wezwać śmigłowiec. Zjadamy po batoniku, czekając na sygnał do wymarszu. Wreszcie, kiedy słońce pojawia się w małych okienkach, wychodzimy na zewnątrz. Jest wyraźnie cieplej, ale wiatr wieje potężnie, przenika przez ubranie. Zbieramy się koszmarnie powoli, robi się zimno. W końcu mam dosyć, mówię Mirkowi, że my idziemy. Droga jest oczywista - wiedzie prosto w górę, w niebo, cienką jak włos granią Bosses. Z początku idę zbyt szybko, męczymy się oboje i stresujemy, wymieniamy nawet kilka nieprzyjemnych uwag, które kończą się łzami Dorki i przytulaniem. W końcu udaje nam się dopasować tempo do siebie nawzajem. Pracuję czekanem, wbijając go w zmrożony śnieg. Bezużyteczne kijki zostawiłem pod ścianą Vallota. Dori ma swój czekan i jeden kijek. Tak czuje się bezpieczniej, poza tym mój czekan jest dużo dluższy i świetnie nadaje się do podpierania, a ten Dorki niekoniecznie zdałby egzamin. Droga jest wąska, eksponowana. Jest strasznie, staram się nie myśleć o tym, co by się z nami stało przy najdrobniejszym potknięciu. W najgorszych miejscach przyspieszam, żeby zejść z szerokich na pół metra śnieżnych muld, Dori protestuje, ze idę zbyt szybko, ale to jedyny sposób, żeby nie dać się złapać w takim miejscu, gdy dmuchnie porządnie wiatr. Niejednokrotnie zatrzymujemy się, żeby przeczekać takie podmuchy, które mogłyby zwalić nas z nóg. Stajemy też, ilekroć z góry schodzi jakiś zespół, wbijamy czekany mocno w śnieg i czekamy, aż przejdą. Tego sposobu nauczyłem się od dziewczyny Lukasa, kolegi Maćka. Wcale mi nie żal czasu na te środki ostrożności i myślę, że Dorka też to rozumie. Za każdym garbem rysuje się kolejny, wyższy, bardziej spiętrzony, okrutny w swojej niezmierzonej potędze. Oglądamy szczeliny, które dają nam do myślenia. To, po czym chodzimy, wcale nie jest mocno związane ze skałą, to nawisy, zlepione mrozem i ciśnieniem w jedną, wielką, białą bryłę. Zaczynam odczuwać wpływ wysokości, boli mnie głowa. Wokół gloria dnia, białe i czarne plamy szczytów, złoto rozlane po lśniących płatach lodu. Nasze oddechy, coraz cięższe, wreszcie ostatni, wielki garb, kończący się wypłaszczeniem, ginącym gdzieś po drugiej stronie, czekam na Dorkę, obejmuję ją ramieniem i idziemy, mam łzy w oczach, słyszę urywany oddech Dorki, ona też jest wzruszona, dokonaliśmy tego, wchodzimy na Mt Blanc, nasz pierwszy, naprawdę wielki szczyt. Dori denerwuje się, że spadniemy, śmieję się, bo szczyt jest szeroki, bezpieczny. Ale mimo to wbijam czekan aż po łopatkę, zawiązuję porządne auto. Robimy zdjęcia, flaga Tanzanii powiewa nad Francusko-Włoskim szczytem. Jesteśmy szczęśliwi, spełnieni. Słowa nie mogą oddać naszych uczuć, bo słowem nie da się opowiedzieć bicia serca, szumu krwi w skroniach, pejzażu kładącego się delikatnie na dnie duszy. Czas mija szybko, szykujemy się do zejścia, nadchodzi Mirek, gratulujemy sobie nawzajem i rozpoczynamy drogę w dół, idziemy jeszcze ostrożniej, niż przedtem. Mijamy inne zespoły, mijamy Boya, cieszymy się, że wszystkim dziś się uda, że cała nasza grupa stanie na szczycie. Garby Bosses nie wyglądają wcale mniej przerażająco i tylko trochę otuchy dodaje nam świadomość, że raz już po niej udało nam się przejść. Idziemy powoli, oglądając tym razem dokładnie szczeliny, robiąc zdjęcia. Kawałek niżej przypominam sobie, że na szczycie miałem zaśpiewać Dorce jej ulubioną piosenkę, niezwykle trudną "Kissing you", więc tak, jak stoję, biorę ją w ramiona, przysuwam usta do ucha i śpiewam, a Dorka płacze, tańczymy w słońcu, nad tysiąc-metrową przepaścią. Już poniżej Vallota czuję narastające zmęczenie, coraz większe i większe. Dorka znów się martwi, sprzeczamy się trochę na ten temat, chcę, żeby schodziła sama, bo słońce wypompowuje z nas ostatnie siły. Ale Dorka nie ustępuje i czeka na mnie, gdy przysiadam na śniegu. Mam na szczęście rezerwy, więc wprawdzie jako ostatni, ale dochodzimy do schroniska Gouter. Nie dziwi mnie wcale, że wszyscy zbierają się już do wyjścia, nie licząc się z tym, że dopiero zeszliśmy. Tak bywa. Nie zdejmujemy nawet butów, pijemy coś i zabieramy graty. Droga przez ścianę Goutera nie jest już tak przyjemna, jesteśmy zmordowani po dziewięciu godzinach akcji. Asekuruję Dorę jak najlepiej się da, staram się uspokoić ją i siebie, w końcu nerwy jakoś mijają, wraca pewność ruchów. Po drodze okazuje się, że to nie koniec trudności - słychać już potworne uderzenia kamieni, zlatujących co chwilę Wielkim Kuluarem. Ktoś gwiżdże, ktoś ostrzega krzykiem tych, co poniżej próbują go przejść. Każdy metr przybliża nas nie tylko do domu, ale też i do potwornego zagrożenia przed nami. Wreszcie stajemy pod załomem, czeka tu już duża grupka ludzi, czekających - nie wiadomo, czy na swoją kolej, czy na jakieś nieszczęście. Kamienie lecą niemal stale, pomiędzy skalną wysepką a przeciwległym skrajem kuluaru zsuwa się rzeczka małych kamyków, niemal każdy przewraca się na niej, niektórzy idą w rakach, inni bez. Ktoś przechodzi zupełnie inną trasą, mocno w prawo i w górę, potem przeskakuje na śnieżne pole. Głazy mają wielkość głowy, czasem pięści. Każdy z nich oznacza koniec. Nikt się nie kwapi, by iść, więc omijamy kolejkę i wpinamy się znów do stalówki. Z przeciwległego brzegu pilotuje nas Andrzej. Zaciskam zęby, strach gdzieś znika, gdy ruszam pewnie ścieżką. Wszystkie uczucia zamieniają się w determinację, w obowiązek walki do końca, w chęć zejścia bezpiecznie na dół. Lecą na nas kamienie, czekam chwilę na skalnej wysepce, jeśli Dorka coś mówi, to nie słyszę. Wchodzę na rumowisko, które dzieli nas od śnieżnego płata. Rumosz zjeżdża w dół, padam na bok... - Dziubek! - słyszę krzyk Dorki, ale w tym samym momencie przekręcam się na brzuch, orząc czekanem, butami, dłońmi o osypujący się, zsuwający stok. Hamuję, a w tym samym czasie Dorka przysiada, lina napręża się. Wstaję i jeden albo dwa kroki doprowadzają mnie do zbawczej bieli. Dorka też przewraca się na rumowisku, ale lina jest napięta, więc nie zjeżdża niemal wcale w dół. Ściągam ją do siebie, nie zważając na jej protesty. Gdzieś w tle zamiera okrzyk, ostrzegający o spadających głazach. Potem dowiem się, że upadły w miejsce, gdzie leżałem, tuż po tym, jak udało mi się pozbierać. Dorka jest roztrzęsiona, zdenerwowała się, gdy ją ściągałem do siebie, ale po chwili dociera do niej, że był to najlepszy sposób przejścia niebezpiecznego miejsca. Obejmujemy się, serca biją mocno. Moja lewa dłoń krwawi, zdarłem skórę na skale. Ale to nie koniec emocji, za nami idzie Jurek, nie wpina się do poręczówki, widziałem wcześniej, że niektórzy też tak robią, ale zupełnie tego nie rozumiem. Na rumowisku on też pada, zjeżdża w dół, hamuje rękami, ale w tej samej chwili zaczynają spadać ogromne głazy, słyszę krzyki, Jurek składa się, kuli w sobie, zasłaniając się plecakiem. Kamienie przelatują nad nim, gdy tylko następuje chwila spokoju, krzyczymy do niego, Jurek wstaje i przechodzi ostatnie kilka kroków. Jacek i Asia przechodzą bez większych przygód, chociaż Asia też pada na rumowisku, na szczęście akurat jest spokojnie. Ale ja mam serce w gardle i Dorka też - po tamtej stronie został Boy. Czekamy na niego wszyscy, tylko Mirek, który przeszedł kuluar jako pierwszy, już dawno zszedł w dół. Boy przygotowuje się, ogarnia go jakieś szaleństwo, nie można się z nim zupełnie porozumieć. Wołam do niego, żeby przywiązał się do poręczówki, ale on odpowiada, że ma za krótką taśmę. - Jaką taśmę? - pytam Dori, bo nie mam pojęcia, o czym on gada. - Liną się zawiąż! - krzyczę, ale Boy odpowiada, że nie zna węzłów i nagle rusza, nie zważając na grad kamieni. Krzyczymy, żeby stał, przeczekał, jego zachowanie jest zupełnie nieracjonalne. Gdyby chociaż przez chwilę nas słuchał, to mógłbym mu wytłumaczyć, jak zawiązać węzeł, myślę nawet o tym, żeby przejść na drugą stronę i go przeprowadzić. Jacek mówi, żebym tylko ja z nim się porozumiewał, że może mnie będzie słuchał. Jacyś ludzie namawiają go, żeby szedł, ale drę się, żeby słuchał tych, którym zależy na nim. Czeka, na szczęście. Wreszcie jest chwila spokoju, więc krzyczę, żeby szedł. Rusza, ma czekan i kijek, ruchy wyglądają na pewne, więc może wszystko dobrze się skończy. Dociera do skalnej wyspy, krzyczę, żeby poszedł w górę i potem w skos rumowiska. Lecą jakieś głazy, ale na szczęście tylko kilka. Boy idzie, ale rumowisku od razu przewraca się i zsuwa, coraz szybciej i szybciej, w dół. - Hamuj czekanem! - słyszę swój krzyk. Widzę ruch nadgarstka, ale Boy trzyma czekan w pobliżu grota, jedną ręką, więc nic to nie daje. Patrzę na to jak na film, puszczony w zwolnionym tempie, Boy na brzuchu, rozciągnięty, na górze bezużyteczny kijek i czekan. Moje myśli są zadziwiająco spokojne, uświadamiam sobie, że za chwilę stracę brata, że pech nadal mnie prześladuje i nic nie mogę na to poradzić. Inni coś krzyczą, Boy zjeżdża, dziesięć, piętnaście metrów... Nie widzę jego twarzy. Kątem oka patrzę w dół, poniżej jest wielkie skalne rumowisko, jakaś skalna ostroga, dalej przepaść. A więc tam skończy Boy - myślę. Serce chyba w ogóle nie bije, na pewno cały czas wstrzymuję oddech, oczekując najgorszego. Ale nagle Boy zapada się nogami w szczelinę w lodzie, uderza udem o jej wargę, hamuje, stacza się już powoli na piargi. Jacek jest najbliżej, my stoimy na samej górze, przy linie poręczowej, więc nawet gdybyśmy chcieli, to nie możemy nic zrobić. Jacek krzyczy, żeby podać linę, więc błyskawicznie rozwiązujemy się, ósemki, kluczki, zdejmujemy karabinki i rzucam linę do Jurka, który podaje ją dalej. Tymczasem Boy rzuca plecak, który zaczyna się staczać, Boy łapie go i dzieli jego los, znów zjeżdża w dół, tym razem tylko kilka metrów. Nikt nie ma pojęcia, po co to zrobił. Jacek rzuca mu linę i po chwili Boy jest już bezpieczny. Jacek idzie po jego czekan, zgubiony gdzieś po drodze, nie zważając na krzyki Boya, że nie trzeba. Podchodzę do niego, podaję mu butelkę wody. Patrzy na mnie z nienawiścią. Coś tam mówi, ale nie warto tego powtarzać, podobnie jak tego, co krzyczał wcześniej. Odcinam to grubą kreską, jego ocalenie każe inaczej patrzeć na wszystko. -Podziękuj wszystkim. - ucinam rozmowę i wracam do Dorki. Boy dziękuje i schodzimy. Idziemy na końcu, Boy nie oszczędza mi kazania, okraszonego epitetami. Mówię mu tylko, że przeraża mnie to, że podziękował za uratowanie życia a wcale tak nie myśli. Schodzimy do namiotu i zaczynamy go zwijać. Jesteśmy zmęczeni, a nic nie wskazuje na to, żebyśmy mieli odpoczywać. Wkurza mnie to, że nikt nie pomaga nam w składaniu namiotu, chociaż prosiłem o to wcześniej. Tylko Boy się oferuje, ale nie mam ochoty. Schodzimy do schroniska, gdzie muszę prosić, żeby ktoś wziął maszty i środek namiotu. W końcu maszty bierze Boy, ja mam linę i tropik. Ruszamy w dół, bez odpoczynku, tylko ja idę kupić wodę. Jakiś facet upomina mnie, że nie mogę wyrzucić tu śmieci, że muszę zanieść je na dół. Jestem na niego wściekły, dodatkowo okazuje się, że w schronisku spadła mi bandana, wracam więc po nią, na ustach mam przekleństwo. Chcę już wrócić do domu, Francja jak zawsze okazała się niegościnna, nieprzyjemna. Śmieci kołyszą się, przywiązane do plecaka. Wszyscy już poszli, zamykamy pochód. Tempo jest bardzo szybkie i Boy zostaje coraz bardziej w tyle. W zasadzie go rozumiem, stres pewnie zabrał mu wszystkie siły, do tego uderzył się w udo, które go boli. Ale nikt na nas tutaj nie poczeka, ponoć gnamy na ostatnią kolejkę z Nid d'Aigle. Niedaleko schronu, przy którym odpoczywaliśmy poprzednio, zabieram Boyowi maszty i każę iść dalej, Dorka jest trochę z przodu. Wyrzucam śmieci i w biegu dosłownie zamieniam kilka zdań z napotkaną Polką. Idziemy szybko, coraz szybciej, tak jakby ten dzień nie zaczął się o trzeciej w nocy. Ostatnie kilkaset metrów niemal przebiegamy. Na ostatniej prostej biegniemy, tramwaj czeka na nas, ostrzega gwizdem, że zaraz ruszy. Jesteśmy całkiem wyczerpani. Puszczam mimo uszu uwagi Jacka i Asi, że się grzebaliśmy, a tramwaj czekał tylko na nas. Wiem, że Dorka i Boy dali z siebie wszystko. Zjeżdżamy w dół, potem przechodzimy na stację kolei linowej i dalej w dół, operator windy pociąga ostentacyjnie nosem, na pewno nie pachniemy zbyt pięknie, ale powinien być do tego przyzwyczajony - w końcu w żadnym ze schronisk nie ma tutaj wody do mycia. Wsiadamy do samochodu i zaczynamy poszukiwania jakiegoś kempingu. Na myśl o spaniu w namiocie przechodzą mnie ciarki, reszta myśli chyba podobnie, bo przez dwie godziny jeździmy tam i z powrotem, szukając czegoś, co nie będzie zwykłym polem namiotowym. Pada deszcz, zasypiam co chwila. W końcu wynajmujemy jakąś szopę, przerobioną na małe mieszkanko, na tym samym kempingu, gdzie braliśmy wcześniej prysznic "po polsku". Myjemy się po kolei, robię ostatni już obiad, kisiele, herbatę. Jesteśmy porządnie odwodnieni po tych kilku męczących dniach. Dzień był tak nerwowy, że nawet nie chce nam się iść świętować zwycięstwa. Zasypiam w pozycji półleżącej, słuchając gawędy Jurka. Dorka przykrywa nas śpiworem. Sobota, 17 lipca ------------------- Poranek jest spokojny, wreszcie nie trzeba się już nigdzie spieszyć, pędzić. Wstajemy powoli, myjemy się, jemy jakieś drobne śniadanie. Wychodzimy dopiero po dwunastej i jedziemy na obiad do restauracji. Zamawiamy pizzę, bo dla wegetarian nie ma nic sensownego, a naleśniki nie pociągają mnie zbytnio, zwłaszcza, że kosztują 40 zł za sztukę. Pijemy też piwo, które stawia Boy w ramach kolejnej już rehabilitacji. Grunt, że żyjemy, o innych sprawach nie warto rozmyślać. Denerwuje nas kelner, wmawia, że przyniósł całe zamówienie, mówi do nas bezczelnie po francusku, prowokuje. Mnie to nie dziwi - chcę zamknąć już rozdział zatytułowany "Francja", zapomnieć o tych wszystkich złośliwościach, przeciwnościach, kłodach rzucanych pod nogi. Nie warto o tym pamiętać, trzeba wrócić do siebie. Polacy jednak są gościnni, w najpodlejszym barze kelner stara się zrozumieć swojego gościa, mówi łamanym angielskim czy niemieckim. Dość o tym, zjadamy obiad i wychodzimy po raz ostatni do Chamonix. Najpierw idziemy do Muzeum Alpinizmu, które dosyć ciężko było znaleźć poprzednim razem, kiedy mieliśmy chwilę dla siebie. Zresztą i tak było zamknięte. Wstęp to 5,40 od osoby, ale, co oznajmia nam pani w kasie, można na ten sam bilet wejść do Muzeum Kryształów. Mijamy bezpłatny, bo umieszczony na zewnątrz, zrekonstruowany pokój alpinisty, zawalony wszelkim sprzętem. Nie zwracamy na niego zbytniej uwagi, bo przecież w środku z pewnością są o wiele ciekawsze eksponaty. Spotyka nas rozczarowanie. Cały dół zajmują jakieś obrazy, i to nie gór, ale głównie jakichś dwóch jezior - Genewskiego i jeszcze jakiegoś. Przechodzimy obok, nie trafiają do nas te zwykłe bohomazy, na górze, na piętrze jest niewiele lepiej, znajdujemy jakieś dwa manekiny w strojach z epoki fin de siecle, podobno w takich ubraniach zdobywano niegdyś alpejskie szczyty. Ale to wszystko jest bez życia, nawet te kilka starych czekanów, rzuconych do szklanej gabloty, nie wywołuje żadnych emocji. Wychodzimy stamtąd źli. Nie muszę wspominać, że wszystkie etykiety, historie, podpisy i wyjaśnienia są wyłącznie w języku francuskim. Idziemy na cmentarz alpinistów, po drodze kupując pyszne croissanty. Wiem, że to sprzeczne sprawy, wykluczające się, ale od kilku dni myślałem już o rogalikach i nie mogłem się powstrzymać. Dorce kupuję sernik, który okazuje się niewypałem. Na cmentarzu oglądamy nagrobki alpinistów, jest to dużo Polaków, którzy zginęli dla swojej pasji, swojej wielkiej miłości. Wychodzimy w podniosłym nastroju, ale w samej bramie zauważamy jakiegoś faceta, sikającego na mur cmentarza, od środka. Nastrój pryska, idziemy stamtąd. Kupujemy trochę prowiantu na drogę i wsiadamy do samochodu. Początkowo Jacek jedzie na pamięć tą samą drogą, którą tu przyjechaliśmy, ale później dowiaduje się, że jest jakaś inna, krótsza trasa. Pędzimy autostradą w stronę Niemiec, Alpy są już tylko smugą po obu stronach drogi, krzywizną na horyzoncie, nierównością za nami, ginącą w mroku. Kończy się nasza przygoda, w której nie zabrakło momentów pięknych i groźnych, cudownych chwil wypełnionych wzruszeniem i ciężkich godzin zmęczenia i zniechęcenia. Jesteśmy całkowicie wyczerpani, głowy kołyszą się coraz niżej, Dorka i Boy zasypiają, opierając się z obu stron o moje ramiona. Nie jestem z siebie zadowolony tak do końca, wiele spraw mógłbym zrobić lepiej. Chciałbym być bardziej spokojny. Ale wracamy bezpiecznie, po zdobyciu obu szczytów - chcieć więcej byłoby zuchwalstwem. Przesuwam głowę Boya, która jest ciężka i kanciasta, zdejmuję pas bezpieczeństwa z szyi i też zasypiam, czując coś w rodzaju dumy. Niedziela, 18 lipca -------------------- W nocy utykamy w wielkim korku, jacyś chłopacy zabawiają się, wyskakując kolejno na golasa na drogę, najwyraźniej nie tylko ja nie znoszę nudy takiej podróży. Objazd prowadzi nas na manowce, kręcimy się w kółko, nie mogąc znaleźć właściwej drogi, zasypiam znów gdzieś w połowie tego wszystkiego. Myślę o stacji benzynowej, gdzie zatrzymaliśmy się, żeby skorzystać z wc, a przed którą stała wielka reklama wsparta na słupie, całkowicie obrośniętym bluszczem. Słup był gigantyczny, gargantuiczny wręcz, ale tylko mi się podobał, skoro gdy robiłem zdjęcia, wszyscy patrzyli się na mnie dość dziwnie. Jacek pędzi przed siebie jak maszyna, udaje nam się zdążyć na pociąg o 11:41, żegnamy się, biegniemy do kasy i do pociągu. Podróż powrotna przebiega bez przeszkód, z dworca odbiera nas Maciek. Rybki przetrwały. Robię podsumowanie, pakując brudne rzeczy do pralki. Jest nam trochę nieswojo w domku, za ciasny jest dla nas po dniach spędzonych w ogromnej przestrzeni. Czuję się zwycięzcą, czuję się dumny z Dorki, która pokazała, że stać ją na tyle samo, co mnie. Przebaczam też Boyowi wszystkie złe słowa, w końcu przeżył dzięki szczęściu i pomocy tych, którym zależało, otrzymał wielki dar - nowe narodziny. Od niego zależy, czy pójdzie tą samą drogą, czy też wybierze nowy kierunek. Moja złość została we Francji. Z niego też jestem dumny, w końcu dokonał tego, co wielu ludziom się nie udaje, za co wielu płaci cenę najwyższą. Może z czasem nauczy się panować nad sobą, nad emocjami, strachem, może kiedyś stanie się bardziej dojrzały. Ja mam drugi ważny szczyt w kolekcji, nowe, piękne wspomnienia, a na dnie serca ciszę i spokój, po które pojechałem w Alpy.