niedziela, 26 sierpnia 2012

Elbrus - relacja.

11 sierpnia - sobota.
W zasadzie bez wielkiej pompy, bez znanego drżenia dłoni i nerwowych uśmiechów wyruszyliśmy pociągiem do Przemyśla. Pogoda przez ostatnie dni, a w zasadzie nawet tygodnie była niepomyślna - opady deszczu, a wyżej w górze śniegu. Temperatury na szczycie oscylowały wokół -15/-10 stopni, więc zdecydowaliśmy się zostawić kurtki puchowe i łapawice, polegając na sprawdzonym zestawie dwóch polarów i pseudo-goreteksu. Podróż pociągiem do Przemyśla trwa 15 godzin, jest to wyprawa w pewnym sensie wgłąb historii Polski, bo przecież tory kolejowe leżą nadal w tych samych miejscach, w których położyli je austriaccy inżynierowie - od Przemyśla do Krakowa.
W Krakowie przesiedliśmy się na InterRegioBus, spędzając sporo czasu na poszukiwaniu dolnej płyty MDA czy jak to się miało nazywać. Wymieniłem dwieście złotych na ukraińskie hrywny, tak na wszelki wypadek raczej, bo kanapek mieliśmy jeszcze sporo. Przemyski dworzec okazał się odnowionym budynkiem, przypominającym pałac. Tylko te puste sale w zasadzie nie wiadomo, jakiego przeznaczenia, przypominały mi, że to budynek użyteczności publicznej, gdzie nigdy nie zagra wesoła orkiestra dęta. Przyjechaliśmy przed 22, a po jakimś czasie dołączył do nas Sebastian z Warszawy, pierwszy poznany uczestnik wyprawy. Nie miał wprawdzie doświadczenia w górach wysokich, ale opowiedział nam pokrótce o swojej wyprawie do Nepalu i Chin. W poszukiwaniu otwartej toalety obeszliśmy wielki kawał Przemyśla. Okazało się, że i tak musieliśmy pójść w krzaki, mimo najszczerszych chęci.

12 sierpnia - niedziela.
W nocy dołączyli do nas pozostali - trójka z Warszawy i kilka osób które przyjechały z organizatorem - Pawłem. Wsiedliśmy wszyscy do mikrobusa. Głowa kiwała mi się sennie przy tej jeździe przez nieznany teren, a na granicy zasnąłem. Celnicy poświecili trochę po twarzach i zniknęli gdzieś z paszportami, trwało to wszystko kilka absurdalnych godzin. W rezultacie do Lwowa przyjechaliśmy dość późno. Paweł kupił bilety, a my wyruszyliśmy na miasto w celach poznawczych, aby zająć się czymś do odjazdu pociągu. Odcyfrowywałem powoli cyrylicę, możliwość zorientowania się jako tako w tym, co oznaczają poszczególne szyldy dała mi sporo satysfakcji. Kamienice Lwowa są zaniedbane, elewacja gdzieniegdzie odpada całymi fragmentami. Robiłem zdjęcia co ciekawszym budynkom, odnaleźliśmy Sobór św. Jura i Prospekt Swobody (który można nazwać po prostu rynkiem) z przyciężkim pomnikiem Tarasa Szewczenki. W zasadzie zwiedzaliśmy trochę na ślepo, bo nie miałem pojęcia, co powinno się tu zobaczyć. O cmentarz Orlików wolałem nie pytać miejscowych. Wróciliśmy na dworzec w pośpiechu, miałem okazję zapytać o drogę po rosyjsku, wyszło to całkiem składnie. Pociąg do Kijowa ruszył punktualnie, są tylko miejsca leżące, wyposażone w materac i poduszkę. Prowadnik roznosi czyste, wymaglowane poszewki i prześcieradła, co pozwala jakoś zapomnieć o nieznanej ilości poprzednich pasażerów. Wyposażenie pociągu było mocno wysłużone. Podróż poświęciłem w zasadzie na naukę - za oknem niewiele się dzieje. Niebo zasnute było chmurami, lecz mimo tego temperatura w pociągu była ogromna. W Kijowie na przesiadkę mieliśmy tylko trzy godziny, więc ograniczyliśmy się do przejazdu metrem do centrum i krótkiego spaceru. Kupiliśmy sobie gofry z jakimś syropem i czekoladą, które okazały się najsmaczniejszymi, jakie jedliśmy w życiu. Kijów jest znacznie nowocześniejszy, niż Lwów, ale i tu uderza w oczy porządek, brak szpecących reklam, billboardów. Na wielkiej ulicy wstrzymany został ruch, to chyba rzadkość, bo ludzie robili sobie zdjęcia, siadając wprost na asfalcie. Około dziesiątej wróciliśmy do metra, jest daleko głębiej położone, niż warszawskie czy paryskie. Ruchome schody jadą bardzo szybko, są stworzone dla ruchliwych, energicznych mieszkańców stolicy. Podobało mi się to wszystko, ta atmosfera, którą można nazwać młodością. A przecież Kijów to miasto z wielowiekową historią. Pociąg do Piatigorska był w lepszym stanie, niż ten, którym jechaliśmy z Lwowa. Znów odebraliśmy świeżą pościel. Jest nieco chłodniej, więc jakoś udaje się zasnąć, chociaż łóżko było dla mnie zbyt krótkie i nogi wystawały mi na korytarz, gdzie co jakiś czas ktoś na nie wpadał lub muskał, wyrywając mnie z niespokojnego snu.

13 sierpnia - poniedziałek.
Pociąg jechał przez Ukrainę, sen przeplatał się z nerwowym czuwaniem, aż w końcu jedno i drugie stało się tak podobne do siebie, że niemal nie do odróżnienia. Na jakiejś stacji w miarę cywilizowanych Ukraińców zastąpiła para Rosjan, którzy zajęli dwie dolne kanapy, przez co cały dzień byliśmy zmuszeni spędzić na łóżkach, co wcale nie jest takie wygodne, jak by się mogło wydawać. Minęła jakoś kontrola paszportowa, chociaż przy okazji wyszło na jaw, że nie mamy dowodów ubezpieczenia i voucherów, które inni uczestnicy otrzymali razem z wizą. Paweł kazał się nie martwić. Było jeszcze goręcej, niż poprzedniego dnia. W końcu przełożyliśmy głowy w stronę korytarza, gdzie był jakiś ledwie dostrzegalny przewiew. Okna nie dało się otworzyć w naszym półotwartym przedziale.

14 sierpnia - wtorek.
O czwartej rano wysiedliśmy w Piatigorsku i po kilkunastu minutach negocjacji z kierowcami ruszyliśmy busem dalej, do Azau. Droga wiodła przez rozległy płaskowyż, a potem przez wijącą się w górę dolinę Baksanu. Domy są znacznie gorzej utrzymane, niż w Kijowie, ale za to każdy bez wyjątku otoczony jest murem albo masywnym metalowym płotem. Azau to po prostu kilkanaście domów, położonych w pobliżu dolnej stacji kolejki linowej. Na centralnym placu rozstawiono jakieś budy czy stragany z pseud-folklorem. Pensjonat, nazywany na wyrost hotelem, utrzymany jest w stylu eklektycznym, z widocznymi wpływami bizantyjskimi - okna mają charakterystyczny szpiczasty kształt, a zasłony udają złotogłów. Po kąpieli poszliśmy się zdrzemnąć, zmęczeni podróżą.

15 sierpnia - środa.
Po śniadaniu pojechaliśmy do Terskola i kolejką na Cheget. Z górnej stacji kolejki musieliśmy podejść jeszcze spory kawałek w stronę szczytu. Zrobiło się gorąco. Patrzyliśmy na Elbrusa, ale górna jego część pokryta była chmurami. Spędziliśmy na górze jakieś 2-3 godziny, ale cały czas chmury uparcie zasłaniały widok. Paweł pokazał nam za to, gdzie znajdują się schroniska Beczki i Prijut11, gdzie będziemy nocowali. Zejście ze szczytu stało się pokazem, wyścigiem. My z Dorą nie braliśmy w tym udziału, wiedząc, że prawdziwym sprawdzianem jest tylko i wyłącznie dzień ataku szczytowego, a cała reszta jest tylko przygotowaniem, wstępem. Zjechaliśmy w dół, do Terskola. Wyciąg krzesełkowy nie budził specjalnego zaufania. Zwłaszcza koła, po których przesuwała się lina, były mocno wysłużone. Wieczorem poszliśmy do jednej z miejscowych restauracji, zamówiłem sobie Czeburek z serem, który nieco przypominał chilijskie empanadas. Następnego dnia wyprawa miała zacząć się na dobre, więc byłem już nieco spięty, przygotowany do wielkiego skoku.

16 sierpnia - czwartek.
Następnego dnia spakowaliśmy wszystkie graty, zostawiając to, co niepotrzebne, w biurze "hotelu". Wyjechaliśmy dość późno wagonikiem w stronę stacji Mir. Okazało się jednak, że nasz przewodnik zdecydował, że większość trasy pokonamy pieszo; zamiast jechać dwukrotnie koleją linową, a potem znów wyciągiem krzesełkowym aż do Beczek. Nie do końca zgadzaliśmy się z tą decyzją, zwłaszcza, że plecaki mieliśmy dość ciężkie, ale powstrzymaliśmy się od głośnych komentarzy. Miałem wrażenie, że wszystkim idzie się lepiej ode mnie, zostawałem w tyle, a Dora chyba tylko dla towarzystwa kręciła się gdzieś w pobliżu. Oczywiście przychodziły mi do głowy różne wytłumaczenia - że wolno się aklimatyzuję, że mieszkamy na samym wybrzeżu, więc jest nam trudniej etc. - ale jak to już jest z podobnymi wytłumaczeniami - raczej powodowały we mnie złość, niż zrozumienie. Po drodze widzieliśmy zniszczony, skorodowany pojazd na gąsienicach, powoli zanikała roślinność, aby przy stacji Mir zniknąć zupełnie. Trawę zastąpiły wulkaniczne pyły i rumowisko skalne, a powyżej - śnieg. Przy Mirze zatrzymaliśmy się na krotki odpoczynek, który wykorzystałem na robienie zdjęć. Do Beczek droga nie była specjalnie trudna czy stroma - jedynie monotonna. Poza tym dawała nam się już we znaki wysokość. Ostatecznie Beczki to już 3800 m. Od górnej stacji kolejki krzesełkowej powiózł nas ratrak - przez zaczynający się tutaj lodowiec. Ostatnie dni musiały być ciepłe, ponieważ szczeliny były doskonale widoczne, a po powierzchni lodowca spływały strumienie wody. Na nocleg zatrzymaliśmy się nieco powyżej Beczek, niestety w zwykłym baraku, a nie w beczce po paliwie, od których obóz wziął swoją nazwę. Tutaj po raz pierwszy odczuliśmy zimno. Tylko w śpiworze było mi ciepło. Wieczorem rozwiązywaliśmy wspólnie krzyżówkę. Potem wszyscy zasnęli, a ja słuchałem muzyki. I tak nie moglem zasnąć.

17 sierpnia - piątek.
W nocy przespałem tylko kilka godzin. Prąd pojawił się nagle o drugiej w nocy i dłuższą chwilę poszukiwaliśmy wyłącznika. Po dobrym śniadaniu, zjedzonym w sąsiednim, kuchennym baraku, wyruszyliśmy dalej, w stronę Prjuta11, nazywanego teraz Diesel Hut. Potężne zbocze Elbrusa zostało ujęte w dwie linie skał, po lewej stronie, wprost na skalnej ostrodze zbudowano schronisko. Droga była krótka, ale stroma. Szliśmy w rakach, gęsiego po lodowcu - nareszcie czułem, że naprawdę jestem na wyprawie. Jako jedyny używałem czekana, a nie kijków trekkingowych więc na tym odcinku było mi z pewnością nieco trudniej, niż pozostałym. Ale czułem się znacznie lepiej, niż poprzedniego dnia, więc trzymaliśmy się w połowie grupy. Pogoda wyraźnie się popsuła - poprzedniego dnia chmury dokładnie zasnuły niebo, a teraz zerwał się wiatr i zaczął padać śnieg. Zanim dotarliśmy do rozpadającej się chaty, w której mieliśmy nocować, było mi bardzo zimno, zwłaszcza w stopy, ponieważ przemokły mi buty. Chata wyglądała tak, jakby zbudowały ją dzieci z "Władcy Much", rozbitkowie na samotnej wyspie. Wiatr uderzał w koślawe ściany, wpychał śnieg przez niedomykające się drzwi i groził rozerwaniem naszego schronienia. Wprawdzie zgodnie z planem mieliśmy zostawić tu rzeczy i spróbować podejść do Skał Pastuchowa na 4300, ale Paweł powiedział, że mają iść tylko chętni. Ja nie byłem chętny - kilka godzin spędziłem, próbując osuszyć i ogrzać stopy i dłonie, z niewielkim sukcesem. W górę poszły dwie trzyosobowe grupy, my woleliśmy posłuchać głosu rozsądku - w takiej pogodzie nie ma co mówić o aklimatyzacji. Nawet wyjście po śnieg do gotowania było bolesnym przeżyciem. Wiatr wpychał śnieg do kaptura, w otwarte na chwilę usta, do oczu, do kieszeni. Mieliśmy dosyć. Paweł powiedział, że następnego dnia według prognozy ma być ładna pogoda, ale ciężko było nam w to uwierzyć. Około 21 na chwilę rozstąpiły się chmury i można było spojrzeć na szczyty Elbrusa, ale po chwili chmury wróciły na miejsce. Poszliśmy spać do zatęchłej, wilgotnej izby. Dopiero w śpiworze wróciło mi czucie w palcach nóg.

18 sierpnia - sobota.
Pakowaliśmy się w półmroku, przy świetle czołówek, w ciasnym wnętrzu chaty. Batoniki, picie, aparat, muzyka. Trudno uwierzyć, że czynności, które na dole, w domu, można wykonać w dziesięć minut, na górze zajmują godzinę. Wrzuciliśmy do rękawic po ogrzewaczu i wyruszyliśmy około czwartej razem z resztą grupy w stronę Skał Pastuchowa. Wiatr jakby zelżał, ale tylko po to, żeby po chwili wiać z niesłabnącą siłą. Nie padało już, ale wiatr unosił śnieg i kryształki lodu i bił nim w twarze, bez jakiejkolwiek przerwy. Nasza grupa powoli się rozpadła, do Skał dotarliśmy o brzasku. Skały oferowały złudne schronienie - wiatr omijał ogromne głazy i uderzał z wszystkich stron. Kilka minut walczyłem o to, by włożyć okulary i założyć na nie kominiarkę. Kląłem, kiedy kryształy lodu uderzały prosto w otwarte oczy. Napiliśmy się z Dorą ciepłej herbaty, ale to nie było miejsce na piknik. Ku mojemu zdziwieniu reszta osób jakby czekała na coś czy kogoś - chyba na Pawła, który szedł z tyłu z Piotrem. Ale w takich warunkach czekanie to proszenie się o kłopoty. Ruszyliśmy dalej i dopiero wtedy część osób wybudziła się z letargu i również rozpoczęła wspinaczkę. Bolało mnie lewe płuco, początkowo sądziłem, że o serce, ale teraz, kiedy ból ból objął i prawe, zrozumiałem, że to choroba wysokościowa. Prowadziłem przez jakąś godzinę, nim poczułem, że musi mnie ktoś zmienić. Wyprzedził nas tylko Michał, ale jego tempa nie byliśmy w stanie utrzymać. Odwróciłem się i zobaczyłem, że jest nas czwórka - Dora, Magda i Sebastian. Poprosiłem Sebastiana, który dotychczas zawsze miał mnóstwo sił, ale pokręcił głową. Nie da rady. Magda miała rozpiętą kurtkę - zapytałem, czy jest jej tak ciepło, ale odpowiedziała, że po prostu nie może jej zapiąć. Zdjąłem więc zewnętrzne rękawice i zapiąłem jej kurtkę. Ruszyliśmy dalej, wyprzedzając jakąś związaną liną grupę. Stok nie jest zbyt stromy - jakieś 45-50 stopni, ale podmuchy wiatru powodowały, że każdy krok mógł zakończyć się upadkiem. Pojawiła się mgła - znaczące drogę trasery były ledwo widoczne i nieraz musieliśmy czekać, aż pojawią się przed nami. Po lewej stronie od drogi, która zaczęła skręcać łukiem w lewo, są szczeliny. Byłem u kresu sił - co jakiś czas padałem na kolana, dysząc ciężko. Płuca bolały jak po silnym uderzeniu, każdy oddech rozrywał mi klatkę piersiową. Ciągle jeszcze łudziłem się, że pogoda się poprawi, wierzyłem, że na siodle, które powinniśmy lada chwila osiągnąć, masywna kopuła Elbrusa osłoni nas przed wiatrem. Ale siodło nie chciało się pojawić. Spotkaliśmy dwóch rodaków, którzy wycofywali się z góry. Namówiłem ich jeszcze na ostatnią próbę. Poszliśmy w stronę majaczącego mi siodła. Teren nieco się wypłaszczył, ale to oznaczało, że co kilka kroków wpadaliśmy w ogromne zaspy. Nie miałem już sił, ale szedłem mimo wszystko do góry. Dopiero o dziesiątej, po którejś tam już naradzie, zdecydowaliśmy się z Dorą na odwrót. Reszta naszej grupki poszła wyżej, a my z ciężkim sercem zaczęliśmy zejście. Jak się okazało, był to ostatni moment na taką decyzję. Mimo tego, że droga prowadziła w dół, boleśnie odczuwałem utratę sił. Po kolei dołączali do nas inni, pokonani towarzysze wyprawy. Spośród nich miałem ewidentnie najmniej sił. Słaniałem się na nogach, co jakiś czas siadałem, żeby zebrać sie w sobie do następnego odcinka drogi. Miałem dziwne myśli, skojarzenia. Jednocześnie zachowałem pełną świadomość tego, co się ze mną dzieje - i to mnie w jakimś stopniu uspokajało. Po nieskończenie długim, jak nam się zdawało, czasie, dotarliśmy do chaty. Bolały mnie oczy, ponieważ przy wypatrywaniu traserów zsuwałem nieco okulary. Teraz wszystko zasnuła biała mgła. Siedziałem więc w chatce w okularach. Wrócili wszyscy - nawet Michałowi nie udało się wejść na szczyt. Nastroje mieliśmy kiepskie. Godziny spędzone na mrozie, na strasznym wietrze, walka o każdy metr - wszystko na próżno. W dół zawiózł nas znowu ratrak. Szliśmy do niego bez raków, spiesząc się, i Dorka upadła, uderzając dłonią o kamień. Na szczęście tylko stłukła sobie kość. Jechaliśmy wyciągiem krzesełkowym w dół, kiedy uderzył w nas grad. Syczałem z bólu, osłaniając twarz ramieniem. Niestety, rękawice wrzuciłem do plecaka, więc kulki gradowe uderzały mnie w odsłonięta skórę dłoni. Kompletnie rozbici wróciliśmy do hotelu. Wziąłem kilka tabletek na ból głowy i po kolacji (niestety, pomylono moje zamówienie) poszliśmy spać. Następnego dnia mieliśmy znowu spróbować.

19 sierpnia - niedziela.
Już poprzedniego wieczora, rozcierając policzki spuchnięte od uderzeń gradu, odmrożone nosy i palce, postanowiliśmy sobie, że spróbujemy znowu. Byliśmy już w gorszych opałach i zawsze dawaliśmy sobie ze wszystkim radę. Co prawda, żadne z nas nigdy nie spotkało się w górach czy zresztą gdziekolwiek z tak złą pogodą. Zasypiając na naszych łóżkach w sobotę liczyliśmy się z tym, że następnego dnia po śniadaniu będzie trzeba spakować się znów i wyruszyć. Tymczasem okazało się, że nasz wypoczynek potrwa przez cały dzień. Prognoza pogody na poniedziałek nie pozostawiała złudzeń - czekałyby nas takie same warunki, jak w sobotę. Dlatego Paweł zaproponował, żeby wyjść w poniedziałek i spróbować ataku we wtorek w nocy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie to ostatnia szansa na zdobycie szczytu. Przez cały dzień uparcie padało. Zastanawialiśmy się zrezygnowani, jak musi być na górze - wyobrażaliśmy sobie ogromne zaspy, przez które trzeba będzie się przedzierać i kompletnie zasypane śniegiem siodło. Ale czuliśmy się już lepiej, moje oczy wróciły do normalnego stanu, było nam przede wszystkim wreszcie ciepło, a deszcz ostatecznie był na zewnątrz, nie padało nam na głowę. Spędziliśmy czas na czytaniu i pogawędkach, a wieczorem poszliśmy do miejscowego pubu wypić piwo. W środku siedzieli już nasi towarzysze. Okazało się, że Paweł kupił bilety powrotne na środę, a nie - jak planował - na czwartek, ponieważ w czwartek nie było pociągu. Wywołało to niezadowolenie części zespołu a właściwie burdę. My z Dorą byliśmy bardziej świadkami, niż uczestnikami rozmowy. Główny argument, który się przewijał w rozmowie, to ten, że po ataku szczytowym nie zdążymy na kolejkę linową a nie damy rady zejść pieszo. Dla nas nie był to problem - byliśmy gotowi na zejście chociażby w nocy, pieszo. Powiedziałem to głośno, ale nie wywołało to żadnej reakcji. Byliśmy zdumieni, że tak dużo osób myśli o odwrocie - nie, nie chce nawet spróbować drugi raz. Paweł obiecał nam, że załatwi ratrak, który podwiezie nas w kierunku trawersu, ale nawet ten argument nie przekonał tych, którzy najgłośniej protestowali. Poszliśmy do siebie, rozczarowani tym wszystkim.

20 sierpnia - poniedziałek.
Rano nie padało, co dawało jako taką nadzieję na sukces. Chmury zasnuwały całe niebo. Wyszliśmy z hotelu około pierwszej. Ze zdumieniem i smutkiem patrzyliśmy na żegnających nas towarzyszy - tylko piątka z nas zdecydowała się spróbować ponownie. Paweł miał nam towarzyszyć tylko dzisiaj. Już w kolejce zrozumieliśmy, że myśli o ładniejszej pogodzie były tylko i wyłącznie złudą. W Mirze padał śnieg, a wiatr był niewiele słabszy od tego z soboty. Pojechaliśmy do Beczek, ale tam okazało się, że nie ma naszego ratraka. Czekaliśmy na niego godzinę, podczas której, zbici w ciasne kółeczko, zastanawialiśmy się głośno, dlaczego zdecydowaliśmy się jeszcze raz spróbować, skoro wszystko wskazuje na to, że nie ma najmniejszych szans na sukces. Mieliśmy śnieg po kolana, wiatr dął nieustannie. Po tej godzinie byliśmy kompletnie zmarznięci, więc poszliśmy rozgrzać się na chwilę do jednej z Beczek. Dostaliśmy nawet w prezencie herbatę od pracującej tam pani. Właśnie wtedy, gdy zaczęło nam się robić przyjemnie, przyszedł Paweł, żeby nas zawołać z powrotem na zewnątrz. Przyjechał wreszcie ratrak. Wpakowaliśmy się do niego i pojechaliśmy, tym razem aż do Prjuta11. Tylko, że tym razem nie poszliśmy do tej nędznej, strasznej chatki, ale do innej, o wiele lepszej, w miarę czystej i cieplejszej. Byli tam już jacyś Rosjanie. Paweł poszedł załatwiać przewodników na jutro (jedyny plus niedzielnej awantury), a my zjedliśmy obiad. W zasadzie nikt nie myślał na poważnie o ataku szczytowym, raczej tylko mówiliśmy sobie, że trzeba chociaż spróbować. Ratrak miał nas wywieźć aż na trawers - na 5000 m, więc prawie tam, gdzie poprzednio zawróciliśmy z Dorą (ocenialiśmy, że osiągnęliśmy jakieś 5200-5300 m). Nie było to do końca sportowe i odczuwałem pewien związany z tym niesmak. Paweł powiedział nam po powrocie, że pójdą z nami trzej spasatieli - górscy ratownicy, którzy i tak muszą przetrzeć szlak. Budziki mieliśmy nastawione na pierwszą w nocy, a wyruszyć mieliśmy o drugiej. Położyliśmy się o dziesiątej, ale jeszcze przez godzinę rozmawialiśmy we trójkę z Michałem o Denali i oglądaliśmy jego zdjęcia. Zasnęliśmy około jedenastej, nastawieni na spokojną, skazaną na niepowodzenie próbę i odwrót.

21 sierpnia - wtorek.
Wstaliśmy po dwóch godzinach snu i przygotowaliśmy się do drogi. Na zewnątrz przywitało nas zupełnie czyste, rozgwieżdżone niebo i silny, ale przecież o wiele słabszy od sobotniego, wiatr. Popatrzeliśmy na siebie, a nasze twarze wyrażały jedną myśl - że może się udać. Wsiedliśmy do ratraka, zadowoleni, że do przejścia będzie wyłącznie sześćset metrów pionu. Obok nas usiedli spasatieli i dwójka Rosjan, z którymi dzieliliśmy chatkę. Jadąc w górę zastanawiałem się, czy znów będą mnie bolały płuca. Byłem zdecydowany nie dać za wygraną. Nie tym razem. Ale los miał inne plany. Rosjanie prowadzący ratrak wyrzucili nas na samym początku Skał Pastuchowa - na 4500 m. Nie wiem, czy oni, czy ktoś inny nas oszukał - kwota, którą wzięli od nas była astronomiczna. Byłem wściekły - wszystkie pozytywne myśli dotyczące wejścia gdzieś się ulotniły. W końcu czekała nas praktycznie powtórka z soboty - wielkie zbocze do pokonania, później trawers, siodło i jeszcze szczytowa kopuła. Ratownicy ruszyli od razu szybkim tempem, wręcz morderczym. Zatrzymywali się tylko po to, by zapalić papierosa. A i tych odpoczynków było mało. Było bardzo zimno - wkrótce straciłem całkowicie czucie w palcach stóp i śródstopiu. Starałem się ruszać palcami dłoni, ale i to niewiele pomagało. Tylko ruch i szybkość mogły tu coś pomóc. Trzymałem się w połowie grupy, a potem tuż za prowadzącym nas, krępym ratownikiem. Znam trochę rosyjski, więc mogliśmy się jakoś dogadać. Chociaż prawdę mówiąc niewiele było tych rozmów - parliśmy do góry w świeżym, głębokim miejscami na kilkadziesiąt centymetrów śniegu, stawialiśmy stopy dokładnie tam, gdzie idąca przed nami osoba, żeby zaoszczędzić sił. Wiele razy te niepewne stopnie rozpadały się pod ciężarem i osuwałem się niżej, ale wtedy pomagał mi wbity w śnieg czekan i szybki krok naprzód, na następny stopień. Minęliśmy miejsce, z którego poprzednio rozpoczęliśmy wycof. Droga pięła się dalej w górę, w poprzek, poniżej wschodniej kopuły. Po kilku godzinach wspinaczki zaczęło się robić jaśniej. Właśnie zatrzymaliśmy się na chwilę, czekając na to, aż pozostałe osoby z naszej grupy dołączą do nas, kiedy ratownik wskazał mi granatowy kształt nad zachodnim szczytem i zawołał: Смотри, туман накрыbaeт горy! быстрее, быстрее, гo, гo, гo! Ruszyliśmy więc jeszcze szybciej, na otwierające się przed nami długie siodło. Wstawał dzień, dający nadzieję na odrobinę ciepła. W połowie siodła zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek. Była szósta. Wypiliśmy trochę herbaty. Spasatiel powiedział, żeby tutaj zostawić plecaki. Wziąłem tylko aparat i poszliśmy dalej, zakosami, na zachodnią kopułę, skrzącą się w porannym słońcu. Teraz szczególnie przydał mi się czekan, zbocze miało tu jakieś 60 stopni, a wierzchnia warstwa puchu w ogóle nie była związana z leżącym pod nią starszym, zlodowaciałym śniegiem. Kluczyłem za ratownikiem, oglądając się co jakiś czas na Dorę. Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie czuje się za dobrze w takich miejscach. Ale nic nie można było poradzić - jedynie zawrócić. Nie mieliśmy liny ani uprzęży. Trzeba było pokonać strach i iść bez upadków. Przy którymś zakręcie sam się osunąłem, ale szybko wbiłem stylisko czekana i wstałem podręcznikowo. Po jakimś czasie dotarliśmy do małej platformy, na której okazało się, że migawka w nikonie zamarzła. Chciało mi się śmiać - ponad półtora kilograma niepotrzebnego, bezużytecznego ciężaru. Dodatkowo, tym razem nie wzięliśmy drugiego aparatu jak na Aconcagui. Na szczęście szczyt był już w zasięgu ręki - po kilku minutach szliśmy już razem po delikatnie wznoszącej się w prawą stronę grani. Czułem w gardle łzy - a więc, mimo wszystko, wbrew wszystkiemu, znów się udało! Szczyt wydał mi się podobny do Kilimanjaro - podobna okrągła caldera, tyle że tutaj przykrywał ją dokładnie śnieg. Zrobiliśmy kilka zdjęć (dzięki uprzejmości Irka, którego aparat znacznie lepiej się spisał). Potem rozpoczęliśmy zejście. Miałem w sobie siły na wejście na wschodni wierzchołek, zgodnie z moim planem, ale wiedziałem, że ratownicy się nie zgodzą. Jeden z nich cały czas szedł ostatni i pilnował, żeby nikt nie zostawał w tyle. W każdym razie myślę, że dałbym rade - bo jak by to wyglądało, trudno wyrokować. W zejściu zbocze zachodniej kopuły przedstawiało większy problem, niż przy podejściu - schodząc, stawia się stopy z większym impetem, powodując osuwanie się śniegu. Znałem to doskonale z Breche du Rateau. Część z ratowników chciała iść bardziej w lewo, omijając zdradzieckie zbocze, ale przeważyło zdanie tego, który prowadził nas od początku. Przez chwilę szliśmy nawet trzymając się liny, którą wyciągnęli ratownicy. Ta niby-asekuracja sprawiała więcej kłopotu, niż dawała poczucia bezpieczeństwa. odniosłem wrażenie, że centralnym jej punktem był mój czekan (ratownicy, podobnie jak reszta z nas, nie mieli ich wcale). Czułem się pewnie jeśli chodzi o hamowanie swojego upadku, ale miałem pewne wątpliwości, czy uda mi się wyhamować upadek większej ilości osób, zwłaszcza nieposiadających własnych czekanów. Na szczęście obyło się bez przygód. Za siodłem droga była pozbawiona większych trudności - po prostu trzeba było nieco uważać na trawersie. Marzyło mi się, że gdy dojdziemy do górnego końca Skał Pastuchowa, będziemy mogli zjechać w dół po śniegu, ale ratownicy surowo tego zabronili. Idąc więc, bez żalu traciliśmy metry, z takim trudem zdobyte. Jak zwykle szło mi się ciężko, ale czułem dumę ze zwycięstwa. I nie mniejszą radość, że innym też się udało, że wszyscy, który zdobyli się na trud ponownej próby, zostali nagrodzeni słodkim smakiem zwycięstwa. Zeszliśmy do Prjuta11, a potem w dół, do Beczek. Było wczesne popołudnie, kiedy zjeżdżaliśmy w dół wyciągiem krzesełkowym, a potem kolejką. Pojechaliśmy na kolację do Terskola, ale nie było tam nic godnego uwagi.

22-25 sierpnia - powrót.
Podróż powrotna wyglądała bliźniaczo podobnie do podróży do Azau, z tą jednak różnicą, że z Kijowa pojechaliśmy do Medyki busem. Nie wiem, co to miało na celu, może jakąś oszczędność - w każdym razie kosztowało nas to sporo nerwów na granicy, gdzie musieliśmy stoczyć bitwę z mrówkami przy kpiących spojrzeniach celników. Na szczęście po polskiej stronie przejście było już cywilizowane. Po raz pierwszy ucieszyliśmy się, że wracamy do naszego jednak nie takiego najgorszego kraju. Przez perturbacje na granicy spóźniliśmy się na pociąg i czekało nas kilkugodzinne oczekiwanie. Czas spędziliśmy na zwiedzaniu Przemyśla i fortów w okolicy. W zasadzie udało nam się dotrzeć tylko do jednego fortu, bez samochodu czy roweru był to i tak spory sukces. Wszyscy ludzie, z którymi się zetknęliśmy, byli niezwykle sympatyczni, wręcz ujmujący. Zjedliśmy jeszcze drugie śniadanie i obiad (żałowałem, że nie możemy pójść na jeszcze jeden) i pojechaliśmy do domu. Po drodze rozmawialiśmy już o Denali. Jak tylko wróci mi czucie w stopach.

piątek, 10 sierpnia 2012

Elbrus

A więc to już teraz. Czas podróży, czas wielkiej przygody. Zrzucam z siebie garnitur zwyczajności, odwieszam na oparcie krzesła marynarkę, ścieram z ust resztki wymuszonego uśmiechu. Pakuję raki, spodnie z goreteksu, ciepły polar, śpiwór. Dłonie nawykłe do klawiatury i długopisu znowu ściskają metalowe, twarde stylisko czekana. Świadomie rezygnuję z filozofii, obejmuję swoją fizyczność. Redukuję siebie do woli, realizującej nadrzędny cel. Staję się myślą, marzeniem, punktem na mapie, odległym o setki, tysiące kilometrów. Jestem jeszcze tutaj, patrzę w okno, na korony drzew, ale jednocześnie jestem już na dworcu w Przemyślu, na drodze do Lwowa, Kijowa, Piatigorska, Azau, jestem na siodle między dwoma szczytami Elbrusa, ostrożnie stawiam stopy, pokonując ostatnie metry przed szczytem. Tam żyję prawdziwie, tam pragnienie serca jest czyste i prawdziwe, pierwotne i niezmącone duchotą nizin, marnością.