piątek, 23 września 2016

Koniec lata.

Pożegnałem lato razem z moim przyjacielem, skacząc w Pruszczu Gdańskim ze spadochronem.
Łudziłem się jeszcze, że lęk przed śmiercią i euforia dadzą mi nowy początek. Ale nic takiego się nie stało.
Przez chwilę tylko, tuż po opuszczeniu samolotu, przez trzy uderzenia serca czułem niepokój, który jednak wkrótce ustąpił.
Równiez radość była przyćmiona, jakbym nie brał udziału w skoku, a jedynie słuchał czyjegoś opowiadania.
Nie z każdego upadku można się podnieść.

W moim życiu lato również się skończyło i zaczęła się jesień. Czas długich, intensywnych deszczów, zimnych poranków we mgle, czas żółtych liści, rudych kasztanów i ciepłej herbaty. Czas na życiową mądrość i spokój w sercu, na spacery i wspomnienia. Na miłość bezwarunkową, dojrzałą i pełną - miłość do przyjaciół.

Ciężko rozstać się z latem, ale mój bunt nic tu nie zmieni. Nie warto się sprzeciwiać, jeśli można przyjąć to, co daje nam los.
Niech więc będzie to długa, złota polska jesień przed nieuchronną zimą.

sobota, 17 września 2016

Damavand Solo - Relacja.

1 września, czwartek - "Podróż bez zegarka"
Do ostatnich chwil niemal pakowałem rzeczy do plecaka, zastanawiałem się, co muszę koniecznie przy sobie mieć, a co będzie tylko zbędnym balastem. Poprzedni wieczór spędziłem ze znajomymi, myśląc o uciekających chwilach, które powinienem poświęcić na przygotowania. Ale tak stało się zadość tradycji - ostatnie rzeczy wrzucałem do wora nad ranem, niemal już w progu miekszania. Zostawiłem swoją lustrzankę, po wpadce na Elbrusie wolałem mieć przy sobie sprzęt, któremu można zaufać również w niskich temperaturach.
Wsunąłem dolary od Starego do buta i po piątej wyszedłem na kolejkę. Po kilku krokach zauważyłem, że nie mam zegarka, ale zdecydowałem się nie wracać. Jedyny zegarek, jaki mógłbym zabrać, to radziecki Łucz 2209, którego nakręcanie i korekta wskazania jest dość uciążliwa. Postanowiłem zatem, że będzie to podróż bez zegarka, bez obowiązków.
Droga do Warszawy minęła dość szybko, ale zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, że im dalej od domu, tym ciężej jest znosić podróż, przekonywać samego siebie, że w tym wszystkim jest jakiś sens. Ale skoro przeszłość okazała się jedynie złudą, nieprzystającym do rzeczywistości rojeniem, a przyszłości nie ma, to pozostaje nam tylka ta chwila teraźniejsza, ten moment uciekający gwałtownie do tyłu jak widziane z okien pociągu drzewa mazowieckich lasów.
Na lotnisku przeszedłem te wszystkie absurdalne kontrole, służące nie wiadomo właściwie czemu. Myślałem o mojej ostatniej wyprawie, na Denali. Wtedy miałem wszystko - wyraźny cel, powód, a nawet kilka powodów, by wracać. Teraz jakoś to wszystko się rozmyło i nikt mnie nie żegna na lotnisku. I nikt mnie nie powita na progu.

2 września, piątek - "Ojciec jednak miał rację"
Lądowanie w Iranie nieco mnie zmobilizowało. Trzeba być czujnym, przygotowanym na kulturowy szok. I rzeczywiście, niedługo później okazało się, że do otrzymania wizy brakuje mi: zaproszenia, numeru referencyjnego (cokolwiek to jest), miejsca pobytu (adresu i telefonu) oraz osoby sponsora. Tłumaczenia, że strona ambasady Islamskiej Republiki Iranu w Polsce nie zawiera takich informacji nie zrobiły wrażenia na brzuchatym osobniku, pełniącym tu funkcję pośrednika pomiędzy dwoma urzędnikami rozpartymi na fotelach za szklaną szybą a tłumem petentów, oczekujących za taśmą. Człowieczek ten za punkt honoru przyjął odczytywanie nazwisk osób, którym przyznano upragnioną wizę lotniskową. Czynił to, należy mu przyznać, dość poprawnie. Ale są granice mojej ciekawości i zamiłowania do dziwaków, minęła już czwarta, w sali odbioru bagażu na taśmociągu krążył już zapewne mój plecak z całym górskim sprzętem, wyobrażałem sobie, że go ktoś zabiera, nie przekonuje mnie koncepcja surowości kary jako narzędzia ogólnej prewencji...
W końcu nadszedł jakiś ludzki odruch, urzędnicy dali sobie w końcu wytłumaczyć, że jadę od razu w góry, a tam przecież nie ma telefonu ani adresu, bo jak. Wizę dali - jak to określili "warunkowo" i "ostatni raz". Ale ja przecież nie zamierzałem wracać, chciałem zdobyć Damavand szybkim marszem i najlepiej wrócić do domu wcześniejszym samolotem.
Uśmiechnąłem się do siebie, myśląc o ojcu, który doradzał mi wykupienie chociaż jednego noclegu. Miał rację, chociaż to oczywiście nie znaczy, że można zabezpieczyć się przed każdą taką ewentualnością. Natomiast zawsze trzeba walczyć do końca, aż do chwili, gdy słowo "deportacja" przestanie być jakąś tam w luźnej rozmowie padającą groźbą, ale faktem, który się właśnie wydarza, który opisuje w sposób dokładny, a zarazem dość oględny, rzeczywistość wygnańca, szczutego ochroną lotniska.
No ale mnie ta rzeczywistość jakoś ominęła, po części dzięki giętkości języka i temu, że po prostu na takie sytuacje zawsze jestem przygotowany. To jest taki rodzaj zdarzeń, które występują w moim życiu nader często i byłbym głupcem, oczekując w tym zakresie jakiejś zmiany.
Plecak na szczęście pozostał nietknięty, więc już z całym ekwipunkiem wyszedłem "do miasta", czyli na opadającą w dół płytę parkingu, w której trwa mrok, gorąco i smród spalin. Towarzyszył mi kierowca, który zaczepił mnie przy wyjściu. Podał stawkę, którą przyjąłem bez specjalnych targów. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z tego, że powinienem się targować, ale jest to na tyle sprzeczne z moją naturą, nakazującą oddać każdemu, co mu się należy, że po prostu nie potrafię się przemóc. Pojechaliśmy zatem, ja nieco jeszcze nieufny, chociaż herbata, którą przyniósł mi z pobliskiego baru kierowca była bez zarzutu. Droga prowadziła przez Teheran, pogrążony w mroku i w dużej części we śnie. Kierowcy jeżdżą tu tak, jak w Afryce, lepiej wyobrażać sobie, że to tylko gra, że w istocie samochody nie zbliżają się do siebie bez ostrzeżenia na odległość kilkudziesięciu centymetrów, w tym tylko celu, by kierowcy mogli w pełnym pędzie wymienić jakieś uwagi przez otwarte okna. Otworzyłem się na tą azjatycką rzeczywistość, nową dla mnie, bo przecież nigdy nie byłem w Azji. Powietrze nie pachniało tak, jak w Afryce, ale jednak otaczała mnie egzotyka: tu potężny meczet Chomeiniego, na którego minaretach paliły się gigantyczne, zielone neony, ówdzie charakterystyczne kształty niebieskich, półciężarowych Zamyadów.
Podróż trwała podejrzanie długo, potęgując wrażenie, że pomimo odważnych deklaracji kierowca miał mgliste jedynie pojęcie o tym, dokąd ma dojechać. Kilka razy musiał pytać jakiś napotkanych na drodze pobratymców, a raz nawet zawrócił na autostradzie, bo jechał w zupełnie niewłaściwym kierunku. W rezultacie na miejsce dojechaliśmy dopiero około 7. Wszedłem do piętrowego budynku i korytarzem do biura, w którym dominowała ogromna mapa Damavandu, wisząca nad zawalonym szpargałami biurkiem. Po kilkunastu minutach otrzymałem absurdalnie duży, kartonowy permit. Zaniosłem plecak do nieumeblowanego pokoju, w którym polecono mi poczekać, aż zwolni się docelowy pokój. Zjadłem drugie śniadanie i poszedłem na rekonesans w stronę, wskazaną mi wyraźnie przez managera schroniska jako początek trasy. Starałem się iść zgodnie z mapą i przeczytanym wcześniej opisem. Asfaltowa trasa w terenie jakoś nie pasowała mi do tego, co widziałem na mapie, ale pocieszałem się faktem, że drogi przecież zmieniają czasem swoje położenie, a mapa zostaje. Po dwóch godzinach marszu, trochę asfaltową drogą, a trochę przez pełne zeschłych krzaków pustkowie, zdecydowałem się wrócić. W schronisku okazało się, że w moim pokoju jest niemal komplet. Grupa Irańczyków nie pozwalała mi zająć się sobą, zapraszała do siebie, dopytywała, częstując tym, co tylko mieli. Z początku starałem się zachować dystans, ale jak można zachować dystans, kiedy dopiero poznany rozmówca dotyka cię albo chwyta nagle za rękę. Poddałem się temu, byłem na ich ziemi i powinienem przyjąć prawa tej ziemi. Siadłem więc z nimi na dywanie, jadłem potrawy, którymi mnie częstowali, zaznaczając jedynie, że nie jem mięsa. W końcu opuścił mnie ten zachodnioeuropejski opór przed naruszeniem dystansu i wtedy poczułem się jeden z nich, jak wśród swoich.

3 września, sobota - "To takie buty!"
Po śniadaniu założyłem plecak, nieco odciążony o pozostający w depozycie sprzęt i opuściłem gościnny obóz pierwszy, w którym techniczny manager Hassan częstował mnie pyszną gorącą herbatą, a śliczne irańskie dziewczęta wspinały się na bardzo trudnej sztucznej ścianie w ramach jakiegoś kursu czy egzaminu.
Postanowiłem iść jak najdłużej drogą asfaltową, ponieważ na pustkowiach ścieżki często zmieniały kierunek, niejednokrotnie ginąc wśród kolczastych, zeschniętych ostów. Zacząłem zastanawiać się, czy asfaltowa droga nie robi zbyt dużego łuku w lewo, ale tłumaczyłem to dużym rozmiarem Damavandu u podstawy. Minąłem rozwidlenie, skręcając w lewo, co okazało się później sporym błędem. Po jakiejś godzinie marszu zrobiłem sobie przerwę na picie, ale niemal natychmiast zatrzymał się jakiś zdezelowany samochód, żeby mnie podwieźć. Kierowca nie znał angielskiego, ale przecież musiał zrozumieć te podstawowe słowa, oznaczające meczet i obóz drugi. Coś mi tam tłumaczył, dając mi dla podkreślenia swoich słów solidne kuksańce wielkim i twardym łokciem. Pokazywał coś, co ewidentnie przypominało strzelanie z łuku, założyłem, że oznacza to brak pozwolenia na wjazd, ale równie dobrze mogło to znaczyć cokolwiek innego. Kiedy w końcu wypuścił mnie z samochodu, zacząłem dość energicznie maszerować pod górę i w prawo, w stronę, gdzie zgodnie z mapą powinien znajdować się meczet. Pytałem dwóch napotkanych pasterzy o drogę, ale niespecjalnie mi pomogli. Droga zresztą szybko zniknęła, ustępując kolczastym roślinom. Szedłem jednak niestrudzenie dalej, przesuwając się stale do góry i na wschód. W oddali, po lewej stronie widziałem jezioro i zdawałem sobie sprawę z tego, że kierowca niechcący zrobił mi niedźwiedzią przysługę, wywożąc mnie daleko w złym kierunku. Wydawało się jednak, że wkrótce, za kolejnym grzbietem dojrzę szlak zmierzający do meczetu i wkrótce będę na właściwej drodze. Po pewnym czasie doszła też kwestia utraty wysokości, którą z takim uporem i trudem zdobywałem. Szedłem więc dalej, zdobywając kolejne grzbiety, które ukazywały mi ogrom beznadziejności moich starań - kolejny, jeszcze wyższy grzbiet. Daleko przed sobą dostrzegałem wielki wał, na którym musiał znajdować się obóz trzeci. Postanowiłem sobie, że dojdę i tam, jeśli nie zdołam odnaleźć ścieżki. Ogarniały mnie czasem czarne myśli, duszące wszelki zapał. Skoro przeszłość jest urojeniem, a przyszłości nie ma - to wtedy po co to wszystko? Ten znój i walka o kolejny grzbiet bez żadnego znaczenia? Ale parłem jednak do przodu, tylko to mi przecież pozostało, ta nieszczęsna teraźniejszość pod bezlitosnym słońcem.
Po kilku godzinach marszu, pomiędzy jakimiś dwoma wzgórzami, przecinającymi obrany przeze mnie kierunek przysiadłem, by obejrzeć stopy, które boleśnie dawały się we znaki. Oczywiście, profilaktycznie przyklejone plastry znalazły się w zupełnie innym miejscu, a skóra z obu pięt została już zdarta. Nie przewidziałem przedzierania się przez dziki step. Zakleiłem rany na ile się dało i poszedłem dalej. Ostatnie, potężne podejście wyssało ze mnie resztki sił. Poza tym, w lewym bucie oderwała się końcówka podeszwy i zdawałem sobie sprawę, że dalsza trasa może być znacznym wyzwaniem. Wyszedłem na rozległe żebro i wtedy ogarnęła mnie rozpacz. Daleko, absurdalnie daleko na wschodzie, i znacznie poniżej mojej pozycji zobaczyłem kopułę meczetu. Z układu terenu wynikało, że osiągnąłem jakieś 4000 m. Wyczerpany i zniechęcony, zacząłem zejście odnalezioną w końcu ścieżką w stronę meczetu. I wtedy nagle, w drugim bucie odrywa się niemal cała podeszwa, wisząc na samych palcach. A przecież poprzedniego wieczora Irańczycy oglądali moje buty dokładnie, podawali je sobie z rąk do rąk, więc z całą pewnością podeszwy nie były uszkodzone. Wyjąłem gumę do karimat i prowizorycznie zabezpieczyłem podeszwę, ale od razu miałem pewność, że nic nie zdziałam bez jakiegoś pożądnego kleju. Miałem nadzieję, że będą taki mieli w meczecie. Ale już pierwsze kilkaset kroków uzmysłowiło mi, że to koniec. Podeszwa oderwała się do reszty, zostałem bez butów. Schodziłem przygnębiony i zrezygnowany, czując gorycz porażki. Droga kluczyła, więc w końcu z niej zrezygnowałem, schodząc jakimiś bezdrożami, które zmieniały się nagle w skalne uskoki, to znów w pastwiska dla kóz, strzeżonych przez wygłodniałe psy. W końcu dotarłem do asfaltowej drogi i ruszyłem nią w stronę Polur. Poranione pięty bolały, ale nie była to dla mnie żadna nowość. Minąłem dwie grupy psów, które przyglądały się bacznie - trudno powiedzieć, czy z ich oczu wyzierała ciekawość czy może głód. W końcu, po jakichś dwóch kilometrach jacyś dwaj Irańczycy zaproponowali mi podwiezienie. Dotarłem do obozu pierwszego, skąd wyruszałem pełen sił tyle godzin wcześniej. Z wdzięcznością przyjąłem herbatę od Hassana, dając odpocząć zmaltretowanym nogom. Zacząłem się zastanawiać, jak wrócić wcześniej do domu, skoro wyprawa zakończyła się fiaskiem. Wiadomości od brata były jednak negatywne - koszt zmiany terminu odlotu przekraczał koszt podróży w obie strony. W pokoju zjadłem kolację z Ebrahimem i czytałem do późna, zastanawiając się, co też będę robił w tym wielkim kraju, którego kompletnie nie znam.

4 września, niedziela - "Relaksu to czas"
Obudziłem sie rozprężony, pozbawiony motywacji do czegokolwiek. Zabrana przeze mnie książka okazała się nieporozumieniem, czytałem ją dla zabicia czasu. Słuchałem muzyki, kusztykałem po najbliższej okolicy schroniska, ćwiczyłem tricepsy, nawet przymierzałem się do ścianki wspinaczkowej, ale niestety moje sandały dawały niewielką przyczepność. Jedyną konkretną rzeczą, jaką zrobiłem przez cały dzień, było zapisanie planów na czas po powrocie do domu. Rozmyślałem też nad etyką cnót.
Głowiłem się nad tym, co też począć z resztą czasu w Persji. Napotkany wspinacz z Irlandii, Steve, poradził mi pojechać na południe kraju. Postanowiłem tak zrobić, zwłaszcza, że podczas gdy poprzedniego dnia piłem herbatę ktoś odciążył mnie od przykrego obowiązku wyrzucenia butów, całkowicie przekreślając możliwość podejmowania prób naprawy czy wejścia bez podeszew (o czym przemyśliwałem). Na całe szczęście, dolary od Starego zdążyłem przełożyć w inne miejsce.
Późnym wieczorem Steve zasugerował mi w zasadzie oczywisty pomysł, żeby kupić nowe buty i spróbować raz jeszcze. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z tego, że zerwana z obu pięt skóra daje pewien dyskomfort i, że jeden dzień odpoczynku raczej nie spowodował całkowitego ich zagojenia - musiałem przecież wykonać specjalną konstrukcję z koca, żeby odsunąć pięty od powierzchni łózka i móc w ogóle zasnąć. Ale z drugiej strony wiedziałem, że mogę iść mimo wszystko, jeśli tylko będę dysponował jakimkolwiek sprzętem. Zasnąłem z postanowieniem, by kupić buty i spróbować następnego dnia.

5 września, poniedziałek - "Film drogi"
Poranek rozwiał nocne nadzieje. W schronisku nie było do sprzedaży ani wypożyczenia odpowiednich butów, dowiedziałem się też, że sklepu nie ma ani w wiosce Polur, ani w najbliższej okolicy. Wróciłem więc, zniechęcony, do planu odwiedzin na południu, obejrzenia miast Isfahan i Shiraz. Po dziesiątej zeszliśmy ze Stevem do wioski i znaleźliśmy taksówkę do Tehranu. Droga była rozpalona od gorąca, przez otwarte okno wpuszczałem do środka suchy, mocny powiew. Kierowca nie znał angielskiego, ale Steve znał skądś parę słów w farsi, więc jakoś się dogadali, zresztą konwersacja ograniczała się do powtarzania "Terminal-e-shargh" i energicznego potrząsania głową, ilekroć Steve proponował jazdę do jakiegokolwiek innego miejsca. A ja, siedząc z tyłu, patrzyłem na monotonny, pustynny krajobraz i walczyłem sam ze sobą. W górach czułem niechęć do dalszej wspinaczki, ale tutaj, w tej rozpalonej taksówce czułem, że bez kolejnej próby będę zupełnie już przegrany, bez gór i bez nikogo, kto mógłby nadać temu odwrotowi jakikolwiek sens.
-Wiesz Steve? Kupię buty w Tehranie i wrócę na Damavand.- powiedziałem, a Steve uśmiechnął się do mnie z przedniego siedzenia. Miałem chyba jeszcze dość czasu, by zdążyć, pomimo straty kolejnego dnia. Maciek ustalił mi adres sklepu, spytałem kierowcę, ale odpowiedzią było znane już aż zbyt dobrze zaklęcie. Dopiero z Terminalu udało mi się złapać taksówkę na plac Moniriyeh, kosztował niemal tyle, co taksówka z Polur do Tehranu, ale co tam. Ostatecznie jaki miałem wybór - zwinąć ogon pod siebie i uciec jak zbity pies? Tego by może po mnie niektórzy oczekiwali, ale nie, takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Damavand przypomina zaciśniętą, lekko pochyloną pięść i taki właśnie jestem w górach, jak zaciśnięta pięść, chroniąca w środku to, co ważne. Szkoda tylko, że na nizinach tak łatwo mnie czasem zranić.
Po dłuższych poszukiwaniach znalazłem jakiś sklep, przymierzyłem kilka par, ale ceny były nie do przyjęcia, zapisywane na bieżąco na kartce przez sprzedawcę, co potęgowało wrażenie odrealnienia. Poszedłem więc dalej, szukając innego sklepu, tego, którego adres podał mi Maciek, nie dało się odszukać, tubylcy kręcili nieodmiennie głowami, tłumacząc coś gwałtownie w farsi. W końcu znalazłem jakąś niewielką klitkę w mini-centrum handlowym i po kolejnych dziesięciu minutach wyszedłem z butami na zewnątrz. Znalezienie taksówki na dworzec, a potem kolejnej do Polur były tylko nieistotną uciążliwością. W końcu znowu znalazłem się na rozpalonej drodze, w rozpalonej taksówce, do końca nie mając pewności, że taksówkarz rzeczywiście dojedzie do Polur, a nie do jakiejś innej miejscowości. Dopiero kiedy pojawiła się znajoma już wioska z ogromną figurą wspinacza, wiedziałem, że jestem znowu na dobrej drodze, że niedługo zobaczę uśmiechniętego Hassana.
W schronisku poza herbatą czekali na mnie dwaj poznani wcześniej Irańczycy: Emad i Ali, którzy właśnie zeszli ze szczytu. Opowiedziałem im o swoich nieszczęsnych butach i bezskutecznie próbowałem namówić, żebyśmy następnego dnia poszli razem na Damavand drogą zachodnią, na którą się wybierali. Byli jednak zbyt zmęczeni, więc nie naciskałem.

6 września, wtorek - "W dobrą stronę"
Tym razem nie myślałem nawet iść pieszo do początku szlaku, ale pojechałem tak jak wszyscy samochodem do obozu drugiego. Droga była długa i piekielnie nużąca, jechaliśmy Zamyadem tylko we dwóch z kierowcą, silnik niemiłosiernie wył na bezdrożach, słychać było tarcie metalu o metal. Po części wycie zagłuszała muzyka z odtwarzacza, jakieś miejscowe utwory, których kierowca chyba się wstydził - zrobił ruch ręką, by wyłączyć radio, ale go powstrzymałem, pokazując kciukiem, że mi to odpowiada.
W końcu dojechaliśmy do meczetu. Stąd można było wynająć transportowego muła (nazywanego powszechnie, nie wiadomo, czemu, osłem), który poniesie plecak aż do następnego obozu. Ale ja nie zamierzałem popełniać na tym wyjeździe już żadnych błędów, w szczególności głupiego błędu przy aklimatyzacji. Założyłem plecak i wyruszyłem pod górę, mocnym, stałym tempem. Sto pięćdziesiąt podwójnych kroków i wyrównanie oddechu, a potem znów sto pięćdziesiąt kroków. Nade mną potężniał zarys Damavandu, przesłaniający ćwierć, a później jedną trzecią nieba. Nie zwolniłem tempa aż do metalowego podestu przy schronisku Bargah Sevom (4250 m). Na miejscu wypiłem herbatę i odpocząłem dwie godziny, czekając, aż wyschną na mnie koszulka i polar. Potem, zgodnie ze sztuką, poszedłem na spacer w stronę zamarzniętego wodospadu. Zaczęła mnie boleć głowa, ale ruch nieco pomagał. Po jakichś dwóch godzinach wróciłem do schroniska, na swoją pryczę. Wypiłem tyle wody, ile tylko byłem w stanie przełknąć. Wziąłem dwie tabletki przeciwbólowe, a potem jeszcze jedną, zjadłem obiad. A potem leżałem w śpiworze, myśląc o tych wszystkich noclegach w górach wysokich z ludźmi, których już w moim życiu nie ma. Czy tęsknią za mną tak, jak ja za nimi? Wątpliwe. Niech im los przynosi szczęśliwą kartę pod białym światłem Drogi Mlecznej. Jeśli spośród wszystkich cnót mam wybrać jedną, niech nią będzie wybaczenie. Zasnąłem pośród tych myśli.
Po kilku godzinach zbudził mnie głos, powtarzający moje imię. To Ali i Emad, którzy jednak tu przyszli. Ucieszyłem się, że jednak są, chociaż nie do końca zrozumiałem, dlaczego zmienili zdanie. Ale to było nieistotne, znowu usiedliśmy razem do kolacji, ustalając plan na następny dzień. Chłopcy chcieli iść dużo wcześniej, niż ja, tłumacząc to mającym nadejść załamaniem pogody. Jakoś trudno mi było w to uwierzyć, co prawda wiało dość mocno, ale brakowało chmur. Przystałem jednak na ich propozycję, by wyruszyć o piątej. Jak zwykle, długo nie mogłem zasnąć, obracając się w nieskończoność na pryczy.

7 września, środa - "Żywa pięść"
Budzik zadzwonił o czwartej, kończąc mój, może dwugodzinny sen. Podniosłem się nieco ociężały, z początku nie mogąc zrozumieć, gdzie się znajduję. Ale już chwilę później zacząłem sie pakować w świetle czołówki. Moi towarzysze dość luźno chyba potraktowali termin wyjścia, bo zaczęli się zbierać dopiero pół godziny później, kiedy ja byłem już w zasadzie gotowy. Wyszedłem na zewnątrz, by popatrzeć na nocne, rozgwieżdżone niebo, które zawsze najbardziej mnie urzeka na wyprawach. Przed piątą Ali poinformował mnie, że wyjdziemy jednak o 5:30, bo pogoda jest nienajgorsza. O tej godzinie zresztą wyszli praktycznie wszyscy, udający się na szczyt. Na stoku wił się tak dobrze znany wąż świateł, więc i ja zapaliłem swoją czołówkę, którą dzień przed wyjazdem dostałem w prezencie od moich partnerek ze ścianki: Marty i Basi. Uśmiechnąłem się do tego wspomnienia i poszliśmy w górę powolnym krokiem: pierwszy Emad, Ali na końcu. Czułem się dziwnie, zupełnie, jakby mnie prowadzili, a przecież to ja miałem z naszej grupki największe górskie doświadczenie. Ale to nie miało aż takiego znaczenia. Czułem się dobrze, zaaklimatyzowany i bardzo mocny. To był mój dzień. Tempo Emada było dla mnie zbyt wolne, ale nie było znowu aż tak zimno, bym musiał rozgrzewać się w marszu. Mogło być najwyżej ok -10 stopni, woda w baniaku przed schroniskiem zamarzła.
Po jakiejś godzinie poszarzało, więc na krótkim postoju wyłączyliśmy latarki. Emad poprosił, byśmy się zmienili na prowadzeniu i od tej chwili to ja szedłem pierwszy, starając się z trudem powstrzymać niosącą mnie energię. Wątpliwości i psychiczny ból, które czułem w sobie podczas pierwszego podejścia, gdzieś się zagubiły.
Kilka razy proponowałem kolegom zmianę, ale twierdzili, że właśnie ja powinienem iść pierwszy. Szedłem więc pierwszy, bez muzyki (niestety kolejna awaria, tym razem odtwarzacza), krok za krokiem, wznosząc się w stronę zaciśniętej, przekrzywionej pięści Damavandu. Zrobiło się cieplej, ale nie zrobiliśmy przerwy, zadowalając się krótkimi odpoczynkami na łyk wody. Minęliśmy zamarznięty wodospad i powoli, powoli otworzyła się przestrzeń u końca szerokiego kuluaru, żółtawozielone zbocze, na końcu którego wznosił sie skalny mur - kaldera Damavandu. Obok jakiegoś pokrytego siarką głazu zrobiliśmy ostatni postój, minęło nas kilka osób, idąc wykręcającą w prawo ścieżką.
Wokół nas unosił się siarkowy odór, ale wyżej, właśnie tam, gdzie szli już inni wspinacze, walił z trzewi ziemi gęsty dym, ścielący się grubą zasłoną na stoku. Poszliśmy więc nieco w lewo, skąd stałe uderzenia wiatru przeganiały przyjemne dla oka, ale zabójcze wyziewy. To już ostatnie kilkaset metrów, więc porzuciłem myśl o zachowaniu sił na powrót, zresztą nie ma gdzie i po co wracać. Przyspieszyłem jeszcze, przechodząc w wydłużony finisz. Damavand to przechylona, kamienna pięść, a ja stałem się żywą pięścią, zaciskającą w sobie wszystko, co jest dla mnie najważniejsze, pięścią wygrażającą niebiosom.
W tyle został cały ten tłumek, który nas wcześniej wyprzedził, a w końcu i Ali, który zgłaszał wcześniej problemy z mięśniami. Na szczycie zaczęliśmy robić zdjęcia, kaszląc od unoszącego się pomiędzy głazami gryzącego w gardło dymu. Nadszedł i Ali, wspierając się ciężko na kijkach. W dole widać było chmury, podnoszące się już w stronę Bargah Sevom.
Ostatnie spojrzenie i zaczęliśmy długie zejście. Chciałem za wszelką cenę dojść aż na sam dół, do Polur. Szliśmy więc osypującym się kuluarem, odczuwając coraz silniej zmęczenie, co kilkaset kroków siadając na powoli osuwających się w dół kamieniach. Bolała mnie głowa, wziąłem tabletkę, potem jeszcze jedną, ale niewiele pomogły. Zabraliśmy ze schroniska resztę rzeczy i po krótkim postoju poszliśmy dalej w dół, mijając zawalone śmieciami zbocze tuż pod schroniskiem. Irańskie buty okazały się niezbyt dobre - przede wszystkim było w nich bardzo gorąco, a poza tym na palcach zrobiły mi się bolesne pęcherze. Ale mimo to szliśmy dalej, coraz niżej i niżej, wchodząc w mgłę. Krew pulsowała w skroniach, tępy ból izolował mnie od zewnętrznych wrażeń. Na jakimś krótkim postoju usiadłem na czymś podobnym do pokrzywy, co natychmiast sparzyło mnie w pośladek, na chwilę wyrywając z odrętwienia. Gdzieś po drodze Emad pokazywał mi skały przypominające figurki zwierząt, najwyraźniej z każdą z nich wiąże się jakaś legenda, ale żadnej z nich mi w końcu nie opowiedział. Rozmawialiśmy za to o religii i etyce, schodząc pośród gęstniejącej mgły.
Około godziny 18 dotarliśmy do meczetu, gdzie spoceni usiedliśmy na jakichś kanapach, wśród wilgotnych strzępów mgły. Moi towarzysze załatwiali transport na dół, a ja po prostu sobie siedziałem, co było przyjemne, po tych wszystkich sytuacjach, kiedy to na mnie spływało błogosławieństwo organizacji. Miałem jeszcze dość sił, by dojść do Polur piechotą, więc specjalnie nie przejmowałem się wynikiem negocjacji. Ale mimo wszystko, kiedy czterdzieści minut później wsiadaliśmy do łazika, który miał nas powieźć w dół, niemal się uśmiechnąłem. Samochód jechał powoli, kołysząc się, zasypiałem co chwila, jak się okazało, przy otwartym oknie, przez które do środka wciskało się zimne powietrze.
Z całej drogi pamiętam tylko fragmenty - jakąś gałąź nagle pojawiającą się w polu światła reflektorów, to znów chwilę przesiadki z łazika do samochodu osobowego.
W końcu dotarliśmy do schroniska w Polur. Po zasłużonej kąpieli zrobiliśmy sobie wegetariańską ucztę: świeże ogórki i smażone czerwone pomidory, domowe frytki i ryż w niemożliwej ilości. W ramach toastu spróbowaliśmy Shamsa, który okazał się wstrętny.
Pięść, zaciśnięta podczas górskich chwil w końcu się rozluźniła. Byłem wśród swoich.

8 września, czwartek - "Morderca"
Poprzedniego dnia wyobrażałem sobie, że przez przynajmniej jeden dzień będę niezdolny do działań w górach, ale spotkało mnie przyjemne zaskoczenie - czułem się niemal zupełnie sprawny i gotów do wspinaczki. Niemal, bo bolało mnie gardło, a skóra na stopach gdzieniegdzie była przetarta. Mógłbym jednak znów iść w góry, ale tym razem nie ma już takiej potrzeby. Po śniadaniu poszedłem odprowadzić kolegów, którzy wracali do siebie, do miejscowości o niezapamiętywalnej nazwie. Przystanku autobusowego nie było, ale był most, na którym rzekomo autobusy się zatrzymują, o ile ktoś czeka. My czekaliśmy ponad dwie godziny, ale żaden z mijających Polur z ogromną prędkością autobusów nawet nie zwolnił. W końcu zabrał ich jakiś samochód osobowy.
W tym czasie jakiś miejscowy rolnik przewoził na taczce kozy i owce przez ruchliwą drogę. Po drugiej stronie ulicy bezceremonialnie zrzucał zwierzęta w kurz, by po chwili podrzynać im gardła. Tuż obok, na drewnianym podeście przed sklepem odbywała się reszta tego procederu - ucinanie łba, zdzieranie skóry, wieszanie tuszy na haku rzeźnickim. Patrzyłem na tego człowieka, jego twarz nie wyrażała jakichkolwiek emocji, chwili zawahania, namysłu. Pewne ruchy, pozbawiające życia, jedno zwierzę za drugim, żywe rzucane na miejsce, gdzie leżały już te martwe, zapach krwi i przerażenia. Widziałem, że czekające na śmierć owce znały już swój los, patrzyły tępo, bez nadziei. I tak mocno docierała do mnie prawda, że jedyną przyczyną, dla której jedno zwierzę umiera na poboczu i staje się artykułem spożywczym, a drugie trzyma nóż - jest posiadanie kciuka i nieco większego mózgu. Nie ma żadnego racjonalnego powodu, by jeść mięso w obecnym stanie rozwoju cywilizacyjnego. I nie ma żadnego etyczego usprawiedliwienia dla tej zbrodni. Są tylko wymówki, służące temu, by z tym raz na zawsze nie skończyć.

Chłopcy pojechali, a ja wróciłem do schroniska, niosąc ogromnego melona, kupionego po drodze. Byłem znów sam, sam w dziesięcioosobowym pokoju. Gardło bolało mnie coraz bardziej i dodatkowo dostałem kataru, więc nie mogłem narzekać na brak rozrywek.

9 września, piątek - "Pożegnanie z Azją"
Obudziłem się chory, z wysoką temperaturą i katarem. Spakowałem się niespiesznie, żałując, że ktoś wypożyczył sobie na stałe moją samopompującą się matę. No nic, niech mu służy długie lata. Poszedłem napić się herbaty, ale Hassan zaprosił mnie na śniadanie, więc zjadłem je jako drugie. Dobroć i otwartość tego człowieka, zresztą niemal wszystkich Irańczyków, jaskrawo kontrastowała ze specyficznym podejściem napotkanych rodaków, nastawionych na szybkie uzyskanie przydatnych im informacji: ile kosztuje woda w schronisku, którędy najlepiej iść etc.
Miał po mnie przyjechać kierowca, ale jakoś się nie zjawił, więc rzuciłem ostatnie spojrzenie na Damavand i poszedłem asfaltową drogą do Polur. Podobnie jak wczoraj, i tym razem żaden z autobusów nawet nie zwolnił. Po dobrych dwóch godzinach oczekiwania zabrała mnie taksówka, w której siedziało już dwoje pasażerów. W Tehranie miałem jeszcze kupić prezent, więc liczyłem się z tym, że czekają mnie dość wyczerpujące poszukiwania odpowiedniego sklepu, próba rozmowy ze sprzedawcą w języku Farsi, którego nie znam, a potem kilka godzin oczekiwania na dworcu.
Ale stało się inaczej. Siedząca na siedzeniu pasażera dziewczyna zapytała mnie o moje plany, a potem zaproponowała mi pomoc. Kilka razy dopytywałem się, czy na pewno chce chodzić ze mną po sklepach, w głowie miałem wizję kamienowania w ciemnej uliczce. Ale potwierdzała za każdym razem, więc pojechaliśmy dalej już razem, po drodze dołączyła do niej jej przyjaciółka. Spędziliśmy ze sobą niesamowite popołudnie i wieczór, chodząc po Tehranie, pijąc herbatę i poznając nawzajem zawiłości swoich kultur. Towarzyszył nam (z przerwami) kierowca naszej miejskiej taksówki, który jednak ciągle się wykręcał, że musi pracować.
Późnym wieczorem zjedliśmy razem kolację w wegetariańskiej restauracji, udało mi sie namówić moje gospodynie do tego, by po złożeniu zamówienia zamienić się potrawami, więc każde z nas ostatecznie nie zjadło tego, co zamówiło. Ja dostałem wegetariańskie sushi.
A jeszcze później, w nocy, pojechaliśmy razem na lotnisko, gdzie w końcu trzeba było się pożegnać z Iranem i z dziewczętami. Tylko serce mnie bolało, że tak krótko trwał ten ostatni wieczór.

Takie właśnie było to moje irańskie solo - z przekory losu pełne przyjaciół, smsów, troski często zupełnie obcych ludzi, rozmów o etyce i kulturze, o przetrwaniu i wewnętrznym oporze wobec zła. I cóż z tego, że trzeba wracać - będę tęsknić, a kiedy nadejdzie właściwa chwila, znów spakuję dolary od Starego do irańskiego tym razem buta i wyruszę na tułaczkę do Persji.