niedziela, 1 stycznia 2012

Grudzień

Ziemia wykonała kolejny pełny obrót wokół Słońca. Ostatni, jeśli wierzyć chętnie przytaczanym przepowiedniom, odnoszącym się do kalendarza Majów. Do takich rewelacji mam stosunek dość sceptyczny, ale nowy rok jest dobrą okazją do wszelakiego rodzaju podsumowań, bilansów, a także do snucia planów na przyszłość.

Grudzień zawsze był dla mnie czasem wielkiego finału, czasem zwycięstwa. Słońce w znaku Strzelca, zwierzęco-ludzkiego Sagittariusa, jak go widział Kuśniewicz.
Moje urodziny i święto powrotu Słońca, symbol wielkiego zwycięstwa życia nad śmiercią, dnia nad nocą. I coraz dłuższe dni, z początku niezauważalna zmiana, która jednak nabiera tempa, rumieńców, i nim się spostrzegę, biel śniegu zamieni się w zielonkawobrązową masę liści, pąków, gałązek. To jest prawdziwy cud, przed którym pochylali głowę nasi przodkowie, ruszający z wąwozu Olduwai na swoją wielką wędrówkę, i przed którym, mam nadzieję, kiedyś znów pochylimy głowy, gdy wszystkie religie znów stopią się w jedną, w pochwałę życia, płodności, szczęścia płynącego ze zwykłych spraw, a nie z wyszukanych, pustych obrządków.

Za nieco więcej, niż trzy tygodnie wyruszamy do Argentyny. Wydaje się to nierealne, baśniowe. Ale z drugiej strony wiem, że łatwo mi przyjdzie zrzucić garnitur codzienności i roztopić się w przygodzie, o wiele prościej, niż później powrócić do rutyny powszedniości. Zostały jeszcze jakieś drobnostki do załatwienia, jakieś ostatnie zakupy (dzięki hojności Starego - dzięki!), wydrukowanie planów, mapek, list adresów, telefonów...
To wszystko trochę przytłacza, ale grudzień zawsze napełnia mnie nadzieją na nowy start, na to, że może w końcu poczuję, że jestem na właściwym miejscu, że robię to, do czego się urodziłem, i robię to dobrze. Kto wie, może pod tym wszystkim, pod potem znoju i kurzem drogi odnajdę szczęście?