środa, 29 czerwca 2016

Denali - Relacja.

A więc: długo obiecywana relacja z wyjazdu na Denali (Mt McKinley).

24.05.2015 r. Warszawa-Minneapolis.
Na lotnisku w Warszawie żegna nas moja Hania i zostajemy we trójkę: Tadek, Krzysiek i ja.
W samolocie jest dość ciasno, na szczęście prawie cały lot śpię.
Pobyt na amerykańskiej ziemi zaczyna się od zamętu ze strefami czasowymi, próbowałem wyliczyć, która jest aktualnie godzina w kraju, aby dostosować się jakoś do niekończącego się dnia. W Minneapolis czekała nas szarpiąca nerwy rozmowa z urzędasami - warto wydrukować sobie potwierdzenia noclegów i plany przejazdu, o które nas poproszono. Pomimo tego, że moi towarzysze nie znali angielskiego, celnicy uparli się, żeby rozmowę przeprowadzać osobno z każdym z nas. Kiedy w końcu udało nam się przejść, Tadek przez roztargnienie postawił swój podręczny bagaż na jakimś taśmociągu, który poniósł go do czeluści lotniska. Nie dość, że to był niewłaściwy taśmociąg, to jeszcze bagaż był nieoznaczony nalepką, więc czekało nas nieplanowane wyjście "do miasta", oczekiwanie w jakimś holu, proszenie obsługi o pomoc, a w końcu ponowne wejście na teren odlotów, ze skanowaniem całego ciała włącznie. No ale w końcu udaje nam się wrócić we właściwe miejsce i odlecieć do Anchorage.

25.05.2015 r. Anchorage.
Nasze organizmy również ogarnęła dezorientacja, związana z radykalną zmianą stref czasowych. Sen morzył nas w ciągu dnia, co chwilę inna osoba nabiera sił, budząc pozostałych. Zresztą o tej porze roku nie ma nocy w klasycznym ujęciu, jest szarówka, której największym minusem jest brak gwiazd.
Łazimy po mieście trochę bez celu, jak się później okazało, najlepszym wyjściem jest pojechać po prostu do centrum handlowego Wallmart oraz do sklepu outdoorowego Rei, zamiast szukać szczęścia gdzieś indziej. Wychodzi też problem braku dokładnego planu, co chcemy kupić - ile gazu (duży 9,25 $, mały 5,25 $), ile sztuk liofilizatów (duży 8-9 $, mały 6-8 $) itp. Co do tego ostatniego, warto porozumieć się wcześniej z kimś, zamiast kupować pojedyncze porcje, które są niepraktyczne, a poza tym droższe. Okazało się, że z tym zakazem wwozu np. kisieli to nieprawda - lokalnych kisieli nie udało się nam niestety znaleźć.
Całe niemal Anchorage składa się z piętrowych domów, zbudowanych na planie kwadratu, jedynie w samym centrum (downtown) jest kilka biurowców. W bardzo wielu miejscach jest dostęp do wifi, więc można śmiało korzystać.
Wegetarian czeka cierpienie już od tego momentu - Alaska to kraina mięsożerców, którzy najwyraźniej uwielbiają dodawać do wszystkiego olbrzymie ilości sosu Teriyaki.
W Anchorage w zasadzie nie ma co robić poza zakupami żywności i szkoda tutaj dłużej zostawać. Dowiedziałem się, że przejazd do Talkeetna kosztuje około 300 dolarów (taksówką) i 65 dolarów za miejsce w autobusie. Chodzimy po ulicach jako jedni z nielicznych, ale odległości na mapie są mylące - droga nie chce się skończyć. W centrum handlowym zaczepiły nas jakieś Amerykanki z pozytywnym przekazem i życzeniami powodzenia. W ogóle wszyscy tutaj są zadowoleni ze wszystkiego, a z siebie samych najbardziej. Ta postawa nie wydaje się szczera, co nieco psuje atmosferę.

26.05.2015 r. Anchorage-Talkeetna.
Nie udało się normalnie przespać nocy, spałem zaledwie dwie godziny między 4 a 6. Pojechaliśmy do miasta, żeby ostatecznie ustalić, o której jedzie autobus Sheldoncoach do Talkeetna (podobno o 15:30). Podwiózł nas Dan, wyglądający na Japończyka (później okazało się, że pochodzi z Mongolii). Z dobrego serca zaproponował nam, że wieczorem może nas zawieźć do samej Talkeetny. Ustaliliśmy kwotę 150 $, która pokrywała w zasadzie wyłącznie koszt paliwa, ale zaproponowałem moim towarzyszom, żebyśmy zapłacili mu chociaż 200 $, żeby było fair. Umówiliśmy się na popołudnie pod naszym hostelem, ale czekało nas jeszcze dwugodzinne spóźnienie, związane tym, że nasze plecaki zostawiliśmy w schowku, klucze do schowka miała obsługa, która najwyraźniej na cały dzień znika gdzieś.

Talkeetna to maleńkie miasteczko, przywodzące na myśl dekoracje westernów - jedna ulica, na którą skierowane są fronty drewnianych, parterowych budynków. Życie podporządkowane jest tutaj turystyce, zwłaszcza firmom transportowym. Pod hangarem Sheldon Air Taxi, przed którym się zatrzymaliśmy, spotkalismy dwóch sympatycznych wspinaczy z Kanady (z Quebecu), którzy właśnie zeszli z drogi Cassina, którą bezskutecznie próbowali kolejny raz przejść. Zaopiekowali się nami, przede wszystkim wezwali Holly, która objawiła się z ptasim piórem we włosach. Objechała z nami te całe dwie ulice Talkeetny, wszystko objaśniając w sposób jednocześnie śmieszny i uroczy. Pokazała nam miejsce, gdzie spotykają się trzy rzeki: Talkeetna, Susitna i Chulitna. W tym właśnie miejscu indianie rozpoczynali swój rok, łowiąc ryby, potem wyruszali na północ w góry, by polować na caribou, a zimą schodzili do okolic Anchorage, gdzie żywili się ptakami. W końcu, na wiosnę, wracali do Talkeetna, zamykając cykl. Tego świata harmonii i równowagi już nie ma.
Zatrzymaliśmy się w Bunkhouse, czymś w rodzaju zaadoptowanej szopy - cena noclegu wyniosła 25 $ za osobę. Obok był jeszcze domek z normalnymi pokojami, kuchnią, łazienkami i salonem, z których mieszkańcy "nory" jak ją określiłem, mogli korzystać.
Na późną kolację wybraliśmy się na frytki do West Rib. Porcje są ogromne, zjeść można za 8-10 dolarów. Do kąpieli jeden z gości grał mi na pianinie. Na życzenie jednego ze wspinaczy wykonał "Piano Man" Billy'ego Joela, co szczególnie mnie ucieszyło. Po kąpieli zaczepili mnie ci Kanadyjczycy i rozgadaliśmy się. Obaj zrobili sobie, jak to nazwali: przerwę na dzieci, ale teraz wracają do starej, górskiej choroby. Na Denali wybierali się co roku od czterech lat, probując różnych tras. Ich ojczystym językiem był francuski i można było wyczuć mieszaninę wstydu i dumy z tego kulturowego dziedzictwa. Jeden z nich, Yves, powiedział: "Jesteśmy francuskojęzyczną mniejszością w morzu ludzi, mówiących po angielsku". Tej nocy spałem cztery godziny, od 4 do 8.

27.05.2015 r. Talkeetna - lodowiec Kahiltna.
Na śniadanie zjedliśmy górę naleśników, przygotowanych wspaniałomyślnie przez Yvesa. A potem przepakowywanie się w hangarze i podejmowanie ostatnich decyzji, co zabrać, a co zostawić. Jeszcze przed wizytą umówioną z władzami Parku, co mnie nieco zaniepokoiło. Bałem się tej rozmowy. Ale wizyta była krótka, ranger był wyraźnie śpiący i nie zadał miliona pytań, których oczekiwałem. Przed 16 wyszliśmy z permittem i zielonym wiadrem sanitarnym z budynku. Po drodze wynajęliśmy jeszcze drogie jak cholera rakiety (75 $ plus depozyt 300 $, podczas gdy nowe kosztują w tym samym sklepie 350 $). I kiedy tylko wróciliśmy do hangaru, wsiedlismy do malego, siedmiomiejscowego samolotu Beaver II. Pilotował David, mąż Holly. Lot był spokojny, niemal senny i bez przeszkód wylądowalismy na lodowcu. Teraz dopiero odczułem w pełni, że jesteśmy wreszcie tutaj, że to, co było odległym planem, marzeniem, staje się faktem, trwa właśnie teraz. To niemożliwe, ale jednak się udało. Do szczęścia brakuje mi tylko Hani.
Nie rozbiliśmy namiotu, tylko zjedliśmy coś i leżąc zaczekalismy na zmrok, żeby śnieg i lód nieco się zbryliły. Wyruszyliśmy o 22 drugiej, ciągnąc za sobą pulki.

28.05.2015 r. lodowiec Kahiltna, obóz 1.
Noc. Szliśmy płaskim terenem lodowca, początkowo nawet opadającym nieco w dół, co umożliwiło puszczenie saneczek przed sobą. W sterowaniu nimi nieco pomogło przywiązanie dwoma osobnymi linkami i przypięcie do plecaka, a nie do uprzęży. Droga straszliwie się dłużyła, zwłaszcza jej końcowy odcinek, kiedy trzeba było iść do góry czymś w rodzaju płaskich, ogromnych stopni. Cel wędrówki, którym jest obóz numer 1, dostrzega się w ostatniej chwili, kiedy szlak skręca mocno w prawo i wspina się pod górę. Dotarliśmy do tego miejsca o 2 w nocy. Po dłuższych deliberacjach rozbiliśmy mały namiot. Było bardzo zimno, chociaż nie wiało specjalnie mocno. Moje nogi kompletnie skostniały i dopiero rano wróciło mi w nich czucie. Rano zrobiło się gorąco. Siedzieliśmy na bezlitosnym słońcu, przed którym bezskutecznie próbowałem się schować w skrawku cienia. W ciągu dnia nie sposób było iść dalej - śnieg był zbyt miękki. Próbowałem trochę czytać, ale w tym oślepiającym świetle była to wątpliwa przyjemność. Myślałem o domu, o tym, że tak naprawdę wolałbym być z kimś, kogo kocham, zamiast na tym lodowym, niegościnnym pustkowiu.
Dopiero o 18 wyruszyliśmy w stronę obozu 2 (11200), po drodze spotkaliśmy Janusza Gołębia, który po zejściu ze szczytu szykował się na drogę Cassina. Podejście było bardzo utrudnione, prowadząc przez pocięty szczelinami lodowiec. Noc dłużyła się w nieskończoność. Około 2 nocy stanęliśmy przed Kahiltna Pass, która niczym tatrzańskie Wrota Chałubińskiego grodzi przestrzeń. Rozbiliśmy mały namiot i poszliśmy spać, zostawiając sobie dojście do obozu 2 na następny dzień.

29.05.2015 r. obóz 2.
Spotkany poprzedniego dnia przewodnik powiedział, że z przełęczy Kahiltna Pass do obozu 2 (11200) jest 45 minut, ale z naszymi ciężarami w plecakach i w pulkach docieramy tam po prawie dwóch godzinach, po skromnym sniadaniu, złożonych z garści orzechów. Za obozem dalszą drogę zagradza potężne wzniesienie. Spotkałem Michała Żytkowskiego, który kiedyś zaraził mnie pomysłem wejścia na Denali. Zastanawiałem się, czy się tutaj spotkamy, wypatrywałem niebieskiej kurtki i kapelusza - i oto jest - razem, a osobno. Szkoda, ale ostatecznie udało nam się obu tu znaleźć. Po kilkugodzinnym odpoczynku wyruszyliśmy dalej, ciągnąc sanie pod górę. Moje co chwilę się przewracały, grożąc mi upadkiem przy próbach ich postawienia na płozy. Może to kwestia rozłożenia ciężaru. Na przełęczy zrobilismy kilka niesamowitych zdjęć, korzystając z tego, że chmury znalazły się pod nami. Poszliśmy jeszcze kawałek dalej, by rozbić w końcu namiot dokładnie w tym miejscu, przed którym ostrzegał nas na dole jeszcze ranger ze względu na jednoczesne zagrożenie szczelinami i spadającymi kamieniami. Wykopaliśmy okatformę w lodzie i zamarzniętym śniegu, marną niczym stajenka betlejemska. Znowu zrobiło się zimno, ale tym razem jest trochę lepiej dzięki ogrzewaczom chemicznym, na których postanowiłem nie oszczędzać. Nocleg wypadł nam na garbie, z którego widać Windy Corner. Wiatru prawie nie było.

30.05.2015 r. Medical Camp (14000).
Rano minęło nas kilka zespołów, nieco chyba zdziwionych miejscem, które wybraliśmy na nocleg. Wypilismy herbatę i zjedliśmy jakąś marną namiastkę śniadania. Straciłem całkowicie apetyt, odrzuca mnie nawet od czekolady, a zjadłem do tej pory zaledwie jedną tabliczkę. Częściowo odpowiedzialny jest za to jej smak, do którego nie mogę się przyzwyczaić. Stwierdziłem, że odmroziłem palce u rąk, zwłaszcza pierwsze dwa. Zwinęliśmy obozowisko i brutalnym marszem podeszliśmy na Windy Corner, na którym spokojnie wypilismy herbatę. Pomimo groźnej nazwy i groźnych opowieści, nie wiało prawie wcale. Na całym trawersie za Windy Corner było pogodnie i gorąco. Do Medical Camp dotarliśmy całkowicie odwodnieni i wyczerpani. Rozbiliśmy duży namiot i w ostatnich promieniach słońca zjedliśmy kolację. W nocy wiatr szarpał namiotem, śnieżne ścianki okazały się zbyt niskie. Przez głowę pędziły mi setki myśli, wyborów i opcji. To jest ta chwila, w której wolno mi żyć przyszłością. Doskwierało mi to, że mimo rozbudzonej przez Kanadyjczyków nadziei, w Medical Camp nie miałem zasięgu i nie mogłem napisać smsa do Hani. Mijały bezsenne godziny, na suficie odkładał się szron, strącany przy najlzejszym dotknięciu.

31.05.2015 r. Medical Camp (14000).
Dzień zaplanowanego odpoczynku. Krzysiek nie czuł się najlepiej, mnie na szczęście doskwierać zaczął tylko ból głowy i narastające zmęczenie po kolejnej nieprzespanej nocy. Cieszę się, że nie trzeba już będzie targać saneczek dalej - tu już zostaną. Widać podejście pod Headwall i grań, kawałek Football Field. Wszystko takie bliskie, ale wiadomo, że to tylko złudzenie. W nocy, podczas spaceru do toalety upadłem w śnieg, poprzedniej nocy też upadłem na lód, częściowo tylko amortyzujac łokciem. Ale teraz już nie czuję bólu, doskwierają mi tylko odmrożone palce u rąk, ciężko jest pisać. Zasięgu nadal brak. Jacyś schodzący już wspinacze rozdawali nadmiar swojej żywności i paliwa, z czego skrzętnie skorzystaliśmy. Dostaliśmy ich liofilizaty własnej roboty - pierwszorzędny pomysł. Ktoś wspomniał, że z obozu 4 (17000) na szczyt i z powrotem do 14' przeszedł w 17 godzin. Mam nadzieję, że nasz wynik nie będzie gorszy, bo na dłuższy wysiłek może nie być mnie stać. Poszliśmy z Tadkiem wyrzucić zawartość kubła do szczeliny, była ogromna, oko nie sięgało dna. Cały obóz wydawał się niebezpieczny pod tym względem - lodowiec był wręcz pocięty szczelinami. Tadek zaczął rozważać zdobycie szczytu Kuluarem Messnera, też chciałbym spróbować, ale nie wiem, czy dałbym radę. Sprzętu nie mamy, więc dla mnie byłby to debiut w lodzie bez asekuracji. Obiecałem wrócić. Jakoś tym razem do tej obietnicy podchodzę wyjątkowo poważnie, nie chcę zawieść. Zobaczymy - jeśli uznam, że ryzyko nie jest poważne, spróbuję. Prognoza pogody przewidywała pogorszenie warunków już następnej nocy. Zaplanowalismy wynieść następnego dnia namiot i depozyt do Obozu 4 (17') i zejść w dół na nocleg. Odpoczniemy dzień lub dwa i jak tylko pogoda się poprawi, podejdziemy znów do 17' żeby zanocować i następnego dnia spróbować zdobyć szczyt. Chciałem, żeby to było już jutro, póki mam siły. Poza bólem gardła, lekkim krwawieniem z nosa i odmrożeniami czułem się dobrze i miałem siły na kilkunastogodzinną nawet akcję górską. Ale nie miałem pojęcia, jak będzie za parę dni.

01.06.2015 r. Medical Camp-Headwall-Medical Camp
Po wypiciu porannej herbaty, tradycyjnie już bez śniadania, wyruszylismy w stronę grani, niosąc w depozycie gaz, benzynę, namiot i jedzenie na 4-5 dni. Podejście było dość ostre i szybko zacząłem tracić siły. Po kilku mniejszych etapach rozpoczął się trawers w lewo, a na jego końcu już czekał na nas Headwall, zabezpieczony linami poręczowymi. Załozylismy ascendery i podeszlismy z trudem w górę. Dopóki trwało podejście, było ciepło i bezwietrznie, ale na przełęczy powitał nas silny wiatr. Niestety, nie miałem odpowiedniego ubrania - tylko polar i kurtkę przeciwdeszczową. Ręcę zamarzały już w trakcie ubierania się. Założyłem łapawice i wrzuciłem do środka ogrzewacze. Podeszliśmy w nie słabnącym wietrze granią na 16400-16500 stóp i tam zostawiamy depozyt. Łapawice i kurtkę musiałem zabrać na dół ze sobą, chociaż planowałem zostawić je w depozycie - jest zbyt zimno. W tych warunkach nie czuję się zbyt pewnie i zdecydowałem się na schodzenie na ascenderze, zamiast na samym prusiku. Do obozu doszliśmy o zmierzchu, chociaż tu nie ma prawdziwego zmierzchu, po prostu słońce świeci za ramieniem góry. Od razu jednak robi się bardzo zimno. Zjadłem jakiś okropny liofilizat - jabłko z cynamonem. Połowę zostawiłem. Na picie nie miałem sił. Po kilku minutach snu obudziłem się i mam zesztywniałe palce, pomimo śpiwora, kurtki puchowej, rękawic i ogrzewaczy. W prawej dłoni miałem sprawny tylko mały palec, w lewej mały i serdeczny. W reszcie straciłem czucie, ale jednocześnie każda czynność jest bolesna. W nocy śnię o Hani. Cały dzień chodziłem z włączonym telefonem, ale nigdzie nie złapał zasięgu.

02.06.2015 r. Medical Camp.
Dzień odpoczynku. Nadciągnęły chmury różnych kształtów, a zgodnie z prognozami wieczorem ma spaść do 2 metrów śniegu. Schodzący w dół Zakopiańczycy przekazali nam gaz i jedzenie, w tym trochę wegetarianskiego. Poradzili mi stosować ogrzewacze w każdych warunkach - oni sami tak robią. Dzielę się tym, co dostałem, z Michałem. Chmury przekroczyły Windy Corner i wieczorem zaczął padać śnieg. Poprawiliśmy murek wokół namiotu.

03.06.2015 r. Medical Camp.
Przez cały dzień padał śnieg. Zastanawiałem się nad przyczyną odczłowieczenia, które zawsze obserwuję w górach. Kawały, krążące wokół obrzydliwych tematów, brak jakichkolwiek zahamowań. Starałem się zawsze, żeby nie poddawać się temu trendowi, ale nie zawsze się to udawało. Czułem się zredukowany, ale ta redukcja przestała być przyjemna. Najbardziej niepokojące jest to, że wraz z ograniczeniem funkcji życiowych człowieka, ograniczeniu ulega również jego duchowy i etyczny wymiar.
Od trzymania w cieple stan moich dłoni wyraźnie się poprawił. Sprawdziliśmy prognozę, wywieszoną przy namiocie rangerów - dwa dni opadów śniegu, a potem (piątek-niedziela) ma być okno pogodowe. W nocy zrobiło się bardzo zimno, zapiąłem dokładnie śpiwór, by przetrwać. Spać się nie dało, czytałem, a potem słuchałem muzyki. Kiedy w nocy odwiedziłem toaletę, niebo było w jednej trzeciej czyste.

04.06.2015 r. Medical Camp.
Śnieg znów padał cały czas. Po wypiciu herbaty poszlismy z Tadkiem zobaczyć prognozy. Krzysiek został w namiocie - kaszle i ma zawroty głowy. Próbowałem go przekonać, że najlepszym sposobem na chorobę wysokościową jest ruch, ale bez skutku. Prognozy tymczasem okazały się złe - bez opadów ma byc tylko sobota i niedziela, a potem ma być burza. Wracając od rangerów zaszliśmy na chwilę do Michała i poznaliśmy resztę jego grupy: Marka, Kasię, Sławka, Andrzeja i Ulę. Potem Tadek zaczął kopać dół na kuchnię.

05.06.2015 r. Medical Camp - Obóz 4 (17000).
Nareszcie wyruszyliśmy do obozu 4. Poprzedniego wieczora narciarze wyjeździli stok, prowadzący pod Headwall na tyle, że niebezpieczeństwo zejścia lawiny nie jest zbyt wielkie. Poczatkowo szliśmy we trzech, ale po jakichś 100 metrach podejścia Krzysiek się wycofał z powodu złego samopoczucia. Marsz nie jest łatwy - przede wszystkim wyszliśmy zbyt późno, po części ze względu na taktyczne oczekiwanie, że szlak będzie bardziej przetarty, a po części na guzdranie się. W nocy nie spałem wcale. Słuchałem muzyki, myślałem o domu i o zmianie pogody, która wróżyła nadzieję na to, że wreszcie opuścimy budzący już wyłącznie niechęć obóz czwarty.
Za poręczówkami na Headwall skręciliśmy w prawo, idąc umiarkowanie trudną, śnieżno-skalną granią. Grań okazała się jednak bardzo męcząca, zwłaszcza, że ciągle wiało porządnie, a wiatr na Denali najczęściej oznacza brak widoczności, ból odsłoniętych części ciała, zaparowane okulary oraz okropne zimno. Szczególnie męczące były nagłe podmuchy wiatru, kiedy grań zwężała się do kilkunastu centymetrów szerokości, a szliśmy przecież bez asekuracji. Dopiero o 23 dotarliśmy na miejsce. Było tak potwornie zimno, że zupełnie poważnie zastanawiałem się, czy za chwilę nie umrę. W szarówce nocy szukałem jakiegoś nieco osłoniętego miejsca na namiot, omyłkowo ścianę mgły biorąc za ścianę ze śnieżnych bloków. Na pomoc przyszedł nam Michał, pokazując nam jakieś miejsce obok innego namiotu, jak się później okazało, należącego do Japończyków. Noc była straszna. Trząsłem się z zimna, kiedy tylko nie miałem nakrytej twarzy, czułem, jak zamarza. Na kurtce, brodzie i wąsach zrobiły mi się sople. Wszędzie odkładał się szron, wszystko było mokre - zarówno śpiwór, jak i garderoba, włosy, sciany namiotu. Przesypiam może trzy godziny, ciagle zmieniając pozycję, próbując bezskutecznie rozgrzać skostniałe stopy. Ustaliliśmy, że następnego dnia pójdziemy na szczyt.

06.06.2015 r. Denali.
Dzień ataku szczytowego. Nasi sąsiedzi, Japończycy, punktualnie o 10 wyruszyli czwórką w stronę pogrążonej jeszcze w cieniu przełęczy Denali Pass. Z podziwem patrzyłem na ich zorganizowanie. Prawie nie wymieniali między sobą uwag, a funkcjonowali jak jeden organizm. Przyszedł ranger i zapytał, jakie mamy plany. Odpowiedzieliśmy, że idziemy na szczyt, a on przestrzegł nas przed ostrym wiatrem. Zrobiliśmy sobie coś do picia, na jedzenie nie mamy ochoty. Na szczyt mamy iść w czwórkę: Tadek, Michał, Sławek i ja. Chwilę przed nami wyruszyli zołnierze z Polski: Marcin i Piotr. W naszej grupie prowadzenie objął Michał, który po dłuższym rozmyślaniach zdecydował się brać udział w dzisiejszym ataku. Narzucił od poczatku bardzo szybkie tempo, wiem, że nie jestem w stanie go utrzymać. Minęliśmy żołnierzy i rozpoczęliśmy trawers, który okazał się dość łatwy, choć śnieg był miękki, miejscami ścieżka robiła się wąska. Na całej długości trawersu powbijano szable śnieżne do asekuracji. Już na tym trawersie poczułem, że słabnę, że jestem słaby i z każdym krokiem coraz słabszy, że opóźniam marsz. Te myśli niszczyły mnie psychicznie. Wolałbym iść spokojniejszym tempem żołnierzy, którzy zostali z tyłu. Postanowiłem trzymać się tak długo, jak długo dam radę. Do Denali Pass dotarłem wyczerpany, a dopiero wtedy rozpoczęła się rozpacz. Skręciliśmy w prawo, za ramię góry. Zerwał się gwałtowny wiatr, zaczęło sypać ostrymi kawałkami lodu, od ktorych twarz natychmiast zamarzała. Nie moglem naciągnąć kominiarki na nos, ponieważ od tego okulary zachodziły mgłą. W tych brutalnych warunkach podchodziliśmy do Archdeacons Towers. Co kilka kroków musiałem odpoczywać, zatrzymując cały, związany jedną liną zespół. Michał dwukrotnie proponował przecięcie liny i podział na dwa zespoły. Nie wypowiadałem się w tej sprawie, ale Tadek przekonał Michała, żeby tego nie robić. Starałem się ze wszystkich sił i podejście pod Arcdeacons Towers wykonaliśmy w satysfakcjonujacym tempie. Tam decyduję się zostawić plecak - zabieram tylko aparat i flagę Gdańska. Podeszliśmy po grani aż do Football Field, a potem przez przełamanie grani zeszliśmy w dół, do szerokiego, głęboko wciętego siodła. Bez plecaka szło się trochę łatwiej, ale tylko trochę. Przez chwilę miałem widok na szczyt i ze zdziwieniem zauważyłem, że nie jest to jedna, wyraźna kopuła szczytowa, ale szeroka grań, na której widać wyraźnie kilka garbów, z których każdy może być wyższy od swojego sąsiada. Na małym wypłaszczeniu reszta też zostawiła swoje plecaki i poszliśmy dalej, ostro pod górę, na grań. Co chwilę czułem nadzieję, że jeden z garbów jest już tym właściwym szczytem, by potem odczuwać rozczarowanie. Szliśmy granią, wąską i bardzo wietrzną w lewo, jeszcze dwa-trzy fałszywe szczyty i wreszcie, w końcu, ostatnie podejście i oto już gratuję Michałowi, ściskamy się, jest Denali, cholerna Denali, z mosiężną pinezką, wetkniętą luźno w śnieg. Zegarek pokazywał godzinę 22. Zacząłem robić zdjęcia i od razu moje palce zamarzły. Schowałem flagę i aparat fotograficzny, nie mogłem odsłonić do zdjęcia polara z naszywkami OIRP Gdańsk, ponieważ zamek kurtki zamarzł na amen. Zamarła mi też twarz i okulary, które musiałem zdjąć. Na szczycie spędziliśmy może 10 minut, ale to wystarczy. Nie miałem już czucia w palcach rąk, co w połączeniu z z grubymi łapawicam powoduje, że czekan ledwie udaje mi się utrzymać w dłoni. Miałem tylko nadzieję, że w przypadku oberwania się nawisu lub czyjegoś upadku na coś się przydam. Schodziliśmy szybko, od szarpnięć liny zaczęła mi zjeżdżać z bioder uprząż, starałem się ją jakoś poprawiać, ale z marnym skutkiem, ponieważ palcami nie czułem już zupełnie nic, a lina szarpała ciągle i nie było żadnych odpoczynków. Dopiero przy plecakach padliśmy na śnieg, by wytchnąć chwilę. A potem znów to samo, schodzić bylo łatwiej, ale ja ostatnie siły zużyłem na podejście na szczyt. Nie miałem pojecia, co pozwalało mi maszerować, poprawiać uprząż, dyszeć ledwie ciepłym podmuchem w stójkę kurtki, by zamarznięty nos ożył choć na chwilę. Zastanawiałem się, jaką cenę będę musiał zapłacić za Denali. Nie czułem żadnego z palców, nie czułem nosa, policzków ani ust. Podeszliśmy znów na Football Field i zrobiło się nieco cieplej od marszu, ale zapadła już noc. Na trawersie za Denali Pass było najtrudniej, dwa razy upadłem w śnieg od nagłego szarpnięcia, raz nawet zacząłem sie osuwać, ale hamuję rakami i rękami w miękkim śniegu. Po jakimś czasie idący na przedzie Sławek zatrzymał się. Była mgła, trudno znaleźć w niej drogę. Tyczki prowadzily dalej po trawersie i jednocześnie w dół. Wywiązała się dłuższa dyskusja na stoku o nachyleniu 60 %, zasypanym świeżym, sypkim śniegiem. Michał utrzymywał, że powinnismy schodzić w dół, po czym zaczął rzeczywiście schodzić w dół, ciągnąc mnie ze sobą. Obejrzałem otaczające mnie stoki i wydało mi się nawet, że przypominają okolice obozu 14', że już dawno minęliśmy 17' i, że teraz schodzimy właśnie tam. Ale wiedziałem, że to tylko złudzenie. Przeszliśmy niebezpieczny trawers po dziewiczym stoku śnieżnym i dotarliśmy wreszcie do jakiejś wymierzonej tyczkami trasy w dół, po której szli jacyś ludzie. Schodziliśmy powoli, znowu upadłem i zjechałem kawałek w dół. Okolica wydawała się teraz zupełnie obca. Sławek odwiązał się i poszedł przed siebie, a my za nim. Nie docierało do mnie, gdzie się znajdujemy, aż w końcu widok namiotów wszystko wyjaśnił. Doszliśmy do 17'. Zegarek pokazywał 3 w nocy. Wszedłem do śpiwora, na moją prośbę Tadek próbował rozpalić maszynkę, ale dał w końcu za wygraną. Wypiliśmy nieco zimnej herbaty i zasnęliśmy. Nie miałem sił rozgrzać stóp.

07.06.2015 r. 17'-Medical Camp.
Otworzyłem oczy i poczułem piękący, ostry ból, a po policzku popłynęły mi łzy. Miałem wrażenie, że to ślepota śnieżna, więc zamknąłem oczy i walczyłem z kaszlem, który co chwilę powraca. Nie mogłem go powstrzymać. W półśnie miałem jakieś majaki z tym związane. Chciałem pić, ale nie miałem sił się podnieść. Dopiero później, gdy wstaliśmy z Tadkiem, kaszel stopniowo zanikł. Oczy ciągle łzawiły, ale w okularach jakoś mogłem funkcjonować. Palce stóp miałem nadal zamarznięte, podobnie jak końcówki palców dłoni. Zwinęliśmy obozowisko. Pogoda była jeszcze dość ładna, ale wiatr był coraz silniejszy, potężniał. Wyruszyliśmy w dół, bez śniadania czy obiadu, w takim miejscu nazwy nie mają żadnego znaczenia. I tak nie mogłem nic przełknąć, nawet orzechów czy czekolady. Szliśmy dość sprawnie, tylko ciężar plecaków przygniatał nas do ziemi. Przyjemnie było iść tą granią, chociaż podmuchy wiatru nieraz groziły zrzuceniem w przepaść. Na poręczówce zgubiłem łapawicę, na szczęście złapał ją nieco niżej Michał, który też schodził już z Kasią i Sławkiem. Chwilę później wywróciłem się na tej samej poręczówce, ale udało mi się zahamować i zejść bezpiecznie. Odpoczęliśmy dopiero na 16000 stóp. Usiadłem na śniegu i zasnąłem, obudził mnie dopiero jakiś narciarz, który o coś mnie pytał, a ja odpowiadałem mu nawet, gubiąc sens tej rozmowy. Powoli zeszliśmy z Headwalla, czułem ból w każdym kawałku ciała. Znowu użyłem ascendera, byłem w takim stanie, że bałem się zaryzykować użycie innego, szybszego narzędzia. Bałem się, że popełnię jakiś błąd i spadnę. Krok za krokiem, krok za krokiem. Został do pokonania jedynie trawers i pole śnieżne i to już koniec niebezpieczeństw. Ostatnie kilkaset metrów pokonalismy z godnością, nie padając już w śnieg dla odpoczynku, co najwyżej wspierając się na kijkach. Krzysiek powitał nas przy namiocie. Na kolację zjadłem tylko suchy makaron z chińskiej zupy. Przygotowałem nawet jakiś podarowany liofilizat, ale zostawiłem go na później. Na jutro. Teraz herbata i sen. Niestety, znów nie mogłem zmrużyć oka, ponieważ moje posłanie jest skierowane głową w dół. Następne okno pogodowe ma być za kilka dni - możemy spróbować jeszcze raz. Wolałbym nie ryzykować już na grani, ale zrobię to, jeśli będzie trzeba.

08.06.2015 r. Medical Camp.
Rano okazało się, że w paluchu mojej prawej stopy zrobiła się dziura do mięsa. Skarpetka była cała we krwi, palca nie czułem, ale widziałem przecież obnażoną tkankę, krwawiącą i spuchniętą. Założyłem opatrunek. Moi towarzysze poszli na Edge of the World powspinać się, a ja zasnąłem wreszcie w namiocie, nadrabiając straconą noc. Wieczorem Krzysiek informuje, że nie będzie próbował ponownie wchodzić, bo chciałby wejść we trójkę, a ja nie będę mógł przecież iść. A więc schodzimy. W nocy znowu nie śpię, słucham muzyki. Chciałbym się już stąd wyrwać, być już bezpieczny w domu z Hanią.

09.06.2015 r. Medical Camp - Obóz 2.
Spakowaliśmy wreszcie obóz i powoli zbieraliśmy się do zejścia. Pogoda się nie poprawiała. Guzdraliśmy się, podczas gdy niebo powoli się zasnuwało chmurami. Zacisnąłem zęby i wcisnąłem zranioną stopę do buta. Nie dało się założyć najpierw botka - za bardzo mnie bolało. Wyszliśmy dopiero po 17, po rozdaniu jedzenia i pogawędce z żołnierzami, który dopiero zeszli z góry. Padał już snieg, niebo było zasnute, pojawiła się mgła. Ciągnęliśmy pulki przez biel stoku, wśród bieli chmury czy mgły. Sanki jakoś jechały, przytwierdzone dodatkowo do liny asekuracyjnej. Obniżaliśmy się powoli w stronę Windy Cirner, wśród coraz mocniejszych podmuchów wiatru. Przy dużej, równoległej do trasy szczelinie silny podmuch przewrócił moje sanki. Do szczeliny poleciała niezbyt dobrze przytwierdzona łopata śnieżna i dwa kartusze z gazem. Nie było żadnych szans, by je zatrzymać czy wydostać. Postawiłem sanki na płozy i poszliśmy dalej, w niesłabnącym już, jednym, potężnym, niekończącym się podmuchu. Pulki przewracały się co chwilę, jako środkowy na linie ciągnąłem też sanki Tadka, który szedł ostatni. Czasem, kiedy obie pary leżały przewrócone, nie byłem w stanie zrobić nawet kroku. Ale robiłem go, a potem następny, i następny. Na Windy Corner poznaliśmy, czym jest białe piekło. Sanki tańczyły piruety, wiatr przesuwał i nas, jak mu się podobało, pomimo raków i czekanów. Moje pulki całkowicie straciły stateczność, są oplątane liną, miałem tylko nadzieję, że nie stracę wiadra CMC ani rakiet, za które zapłaciłem absurdalną kaucję. W torbie miałem gogle, dużo lepsze na tę pogodę od zamarzniętych okularów, ale w takich warunkach nie było możliwości, by je wydostać. Tadek zatrzymał się, zaczął coś poprawiać w zaczepach, w przymocowaniu sanek. Skuliłem się za plecakiem, próbując wytrzymać stały, brutalny napór żywiołu. Czekamy 10-15 minut, wreszcie Tadek zdecydował się ruszyć dalej, zeszliśmy kilkadziesiąt metrów niżej, gdzie wiatr słabnie nieco i tam rozwiązaliśmy nieszczęsną linę asekuracyjną. Żeby uwolnić swoje sanki, musiałem przeciąć repsznury za pomocą ostrza czekana. Znowu straciłem czucie w palcach i nosie. Wiatr zaczął się wzmagać i niżej, gdzie staliśmy, więc ruszyliśmy dalej we mgle. Dużo niżej pojawiły się jakieś głazy, których nie poznajemy i przez pewien czas rozwazamy, którą drogę wybrać - w lewo czy dalej prosto. W straszliwych uderzeniach wiatru Tadek zaproponował, żeby wkręcić śruby lodowe i tutaj przeczekać, ale mnie ten pomysł bardzo się nie spodobał. Wiedziałem, że w takim wietrze nawet płachta biwakowa nie ochroni nas przed zimnem. Zdecydowaliśmy się skręcić w lewo, ale to wymagało podejścia kilka metrów w górę, po potrzaskanych kawałkach lodu. Naprężałem każdy muskuł, żeby sanki ruszyły, ale sam wiatr odpychał mnie w tył, nie licząc ciężaru plecaka i sanek. W końcu udało mi się przejść te kilka metrów. Raz i drugi wpadłem w szczelinę, bezgłośnie zanurzając się w czeluść aż do pasa. Za drugim razem musiałem użyć czekana, by się wydostać. Ale znaleźliśmy się przynajmniej na dobrej drodze - widać tyczki, a w dole obóz. Już noc, schodziliśmy powoli, sanki podcięły mi kilka razy nogi, kilka razy zaplątałem się w luźno zwieszające się repsznury i w rezultacie padłem w śnieg. Doszliśmy do obozu, szukając miejsca na namiot. Nie mogliśmy już iść dalej. Byliśmy kompletnie wyczerpani. Rosjanka poczęstowała nas herbatą z pitnym miodem. Wypiłem tylko jedną czarkę, bojąc się, że alkohol zbyt mocno na mnie podziała. Wykopaliśmy platformę i postawiliśmy namiot. Wszystko było mokre - namiot, śpiwory, ubranie. Ugotowałem wodę, nie było już herbaty, więc do picia zrobiłem napój pomarańczowy. Woda nie chciała się zagotować na gazie, więc odlałem część, potem jeszcze trochę. Zasnąłem przy gotowaniu raz i drugi, wreszcie kilka łyków upragnionego, gorącego napoju.

10.06.2015 r. Obóz 2 - Base Camp.
Ubrania były nadal wilgotne albo mokre, wypilismy znów napój i zwinęliśmy obóz. Znowu zaczął padać śnieg, na szczęście wiatr trochę zelżał. Zapadaliśmy się w śniegu, więc moi towarzysze założyli rakiety, ja wolałem zostać w rakach. Chciałem bardzo się w końcu wydostać z tej mgły, którą tu lokalnie nazywają whiteout. Chciałem przeżyć, ominąć wszystkie ostatnie przeszkody i wrócić do domu, do Hani. Miałem poczucie, że teraz jeszcze jestem narażony na czyhającą wszędzie śmierć, na zemstę nieczułej, strasznej góry, na którą ośmieliłem się wejść.
Kluczyliśmy we mgle, szukając tyczek, którym Krzysiek usiłował nadać jakieś znaczenie. Dzięki kilku napotkanym grupom utrzymaliśmy się jakoś na szlaku. Po drodze spotykaliśmy Miłkę Raulin, która nas serdecznie powitała. Spadło tyle śniegu, że nasz depozyt, pozostawiony na 10 000 stóp, w tym kaski i śruby lodowe, przestał istnieć. Nie zdołalismy nawet znaleźć platformy, na której nocowaliśmy. Poszliśmy dalej, przez potrzaskany szczelinami lodowiec. Kluczyliśmy, błądziliśmy, w końcu i ja założyłem rakiety, w których idzie się jednak lżej. W obozie pierwszym na 7800 stóp zrobiliśmy sobie jeszcze raz napój. Wypiliśmy tyle, ile się dało - butelkę straciłem poprzedniego dnia, więc nie mam do czego go nalać. A potem poszlismy dalej, płaskim terenem, dalej i dalej, omijając rozległe ramię góry. Już nie wiało, zrobiło się nawet przyjemnie, jeśli nie liczyć strasznego zmęczenia wielu już dni. Wiedziałem, że już tego dnia nie odlecimy - było za późno. Ale może następnego dnia. Starałem się nie odstawać - patrzyłem na sanki Tadka, na jakąś pojedynczą literę na torbie i jak zahipnotyzowany szedłem, nucąc Niemena albo Tracy Chapman. W rękawicy rozdarł się ogrzewacz, całą dłoń wybrudziłem czarnym, węglowym pyłem. Ale to nic, dziś już będziemy w Base Camp. Ostatnie podejście wyssało z nas siły, nawet Tadek zwolnił, odstając od wypoczętego Krzyśka, którego przecież nie zmógł atak szczytowy. Trzymałem się Tadka, chociaż każdy mięsień krzyczał o przerwę. Krok za krokiem, odtwarzając zejście tą trasą sprzed dwóch tygodni, podeszliśmy w końcu na ramię lodowca. Spotkaliśmy grupę Michała. Rozbilismy namiot. Pogoda niestety nie była najlepsza, niektórzy oczekują na wylot już cztery dni. Zjadłem jakąś zupkę zrobioną z liofilizatów i położyłem się, znów w mokrym ubraniu, do mokrego śpiwora. Sen miałem mocny, mimo wszystko.

11.06.2015 r. Base Camp-Talkeetna.
Prawie nie opuszczałem namiotu, oszczędzając nadwerężoną stopę. Zgłosiłem się do obozującego tu managera (Sheldon ma swojego), poinformował mnie, że na wylot czekają inni Polacy, ale nie wiadomo, czy ktoś w ogóle dziś odleci. Rzeczywiście, chmury wiszą nisko. Chłopcom udało się odzyskać depozyt zakopany w Base Camp, więc mieliśmy chociaż jedzenie i coca-colę dla zwycięzców. Ale nawet to nie skłoniło mnie do wyjścia z namiotu. Marzę o tym, by chociaż śpiwór mi wysechł i cierpliwie przewracałem go tak, by ogrzewać kolejne jego partie. Późnym popołudniem pogoda nieco się ustabilizowała i obóz obiegła wieść, że przewoźnicy wyslali dwa samoloty. My nie mieliśmy szans na odlot pierwszym z nich, więc spokojnie przygotowaliśmy się na przybycie kolejnego, za jakieś 45 minut. Ale manager zaskoczył nas informacją, że jeden z nas musi polecieć osobno, za pięć minut, a chwilę później okazało się, że mamy lecieć wszyscy, za chwilę, teraz. Spakowaliśmy się w błyskawicznym tempie, ku radosnemu podnieceniu obozujących opodal Chińczyków. W ciągu kilku minut padł namiot, rzeczy zniknęły w workach, a my bylismy gotowi. Manager zaniósł część naszych bagaży do samolotu, my zanieśliśmy resztę. Pilotem znów okazał się David, który właśnie dopalał papierosa. Nie zdążylismy się pożegnać, a samolot już wystartował.
Dopiero wtedy poczułem chwilę uniesienia: żyję, żyję, jednak schodzę z tego zimnego, mokrego piekła. Pod nami rozciągają się nietkniete ludzką stopą doliny, całe w śniegu, skały czarne i rudawe, dalej rzadki las i tundra, jeziora polodowcowe, bajora, jakieś domki. Wysłałem smsa do Hani, widząc, że wreszcie cholerny telefon ma jakiś zasięg, więc za chwilę przeczyta, że nic mi nie jest, że zdobyłem Denali - dla siebie i wracam żywy - dla niej, do niej.
Nie miałem słuchawek chroniących przed hałasem, więc wcisnąłem w uszy słuchawki od mp3 i puściłem sobie muzykę, trafiając akurat na The Boss - "Born in the USA". Niech i tak będzie, antyhymn amerykańskiego snu, znak nieudania, pecha. Ale we mnie nie ma pecha, jest łagodne lądowanie na pasie w Talkeetna i ciastka od Holly, ciastka zwycięzców.