niedziela, 13 lipca 2014

Alpy 2014.

Tegoroczną wyprawę zaplanowałem w ubiegłym roku, ale wówczas kwestia dojazdu sprawiła, że wybrałem w ostatniej chwili Breithorn. Tym razem celem były szczyty grupy Monte Rosa: Piramide Vincent, Punta Giordani, Ludwigshohe, Schwarzhorn, Parrotspitze, Signalkuppe i Zumsteinspitze. W ramach deseru mieliśmy spróbować wejścia na Mont Blanc drogą papieską przez grań Bionnassay. Dla mnie liczył się jednak głównie pierwszy cel, a jeśli chodzi o Mont Blanc, to myślałem o zdobyciu Mont Blanc de courmayeur i Dome de Gouter. Na samym Królu Gór przecież byłem cztery lata temu. Wyszło zupełnie inaczej, niż z Krzyśkiem planowaliśmy.
Na wyprawę poza nami dwoma miał jechać tylko Tadeusz, w charakterze przewodnika, opiekuna i kierowcy. W ostatniej chwili dołączyła do nas Hania, w pośpiechu kompletując sprzęt (w znacznej części go pożyczając). Tadek wspominał coś wprawdzie o jakichś dwóch znajomych, którzy mieli z nami jechać, ale nie traktowałem tych rewelacji do końca poważnie. Z Mariuszem i Tomkiem spotkaliśmy się na stacji benzynowej. Od razu okazało się, że zamiast na Monte Rosa jedziemy najpierw na Mont Blanc. Nie wiem, w jakiej części ta decyzja była podyktowania chęciami chłopaków. W każdym razie zamiast do Alagna Valsesia pojechaliśmy do Courmayeur.
Po pierwszej nocy, spędzonej nad lodowcowym strumieniem, wyruszyliśmy do schroniska Gonela. Tadeusz od początku narzucił szybkie tempo, które z trudem usiłowałem utrzymać. Kiedy po jakichś trzydziestu minutach zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, postanowiłem zakleić sobie plastrami piety, które coraz mocniej mnie bolały. Czekała mnie przykra niespodzianka - na każdej z pięt miałem już krwawiące, wielkie jak pięć złotych rany. Było to tym dziwniejsze, że w ubiegłym roku w tych samych butach zrobiłem Breithorn bez żadnych problemów. Zakleiłem je najlepiej, jak się dało, ale stało się dla mnie jasne, że pięty sprawią mi mnóstwo bólu. Szliśmy moreną, a potem przez lodowiec, powoli zyskując wysokość. Czułem się koszmarnie niezaaklimatyzowany, ciągnąłem się z tyłu, przeklinając w duchu wszystkie paczki paluszków, zjedzone wieczorami, i wszystkie opuszczone treningi. Dodatkowo bolały mnie pięty, dopełniając ogólnego, niezbyt dobrego nastroju.
Starałem się porzucić te rozmyślania, po części skutecznie. W końcu byłem przecież w Alpach, w miejscu, gdzie nie liczy się zasobność portfela (do pewnego stopnia) i to, jak wielkie masz o sobie mniemanie. Tu, gdzie góry wyceniają cię według twojej prawdziwej wartości.
Z lepszym już humorem parłem w górę za innymi, zastanawiając się, jak u licha można taką trasę zrobić w 5 godzin, jak wskazywał przewodnik. Tymczasem słońce znikło w chmurach i po jakimś zaczął padać gwałtowny deszcz, który w kilka chwil przemoczył moją rzekomo przeciwdeszczową kurtkę. Po krótkiej naradzie cofnęliśmy się kawałek w dół, do koliby. Może nie była sucha, a już w żadnym razie - wygodna, ale przynajmniej mniej wody kapało na głowę. Ugotowaliśmy sobie jakieś jedzenie, herbatę. Deszcz zamienił się w burzę, z całkiem bliskimi grzmotami. Koliba w trakcie burzy nie jest najbezpieczniejszym miejscem, ale alternatywą była otwarta przestrzeń. Deszcz ustał po jakiejś godzinie z kawałkiem i znów ruszyliśmy w górę, trawersując piarżyste, przepaściste zbocze. Droga była nieprzyjemna, śliska, miejscami wysypana drobnymi kamyczkami, osuwającymi się przy każdym kroku. Wyżej trzeba było się już wspinać w kruchym granicie, miejscami ubezpieczonym łańcuchem lub grubą liną. Znów zaczęło padać, ale teraz nie było już żadnej możliwości ucieczki przed deszczem. Zaczęły też znowu walić pioruny. Wspinaliśmy się w strugach deszczu, mokrzy i zaniepokojeni. Wspinaczka była w zasadzie przyjemna, przynajmniej dla mnie, ale coraz cięższe od wody rzeczy krępowały ruchy. Dopiero po dwunastu godzinach dotarliśmy do schroniska Gonella, mokrzy i zziębnięci.
***
Noc spędziliśmy w dość znośnych warunkach, w schronisku. Moje pięty były w opłakanym stanie, użyłem jakiejś zasypki, pożyczonej od Mariusza, ale musiałem spać na brzuchu. Rano obsługujący schronisko brodacz powiedział, że ma rezerwację na następne noce i musimy przenieść się do schronu. Jak się okazało, nie było to do końca prawdą, ale niewiele można było poradzić - musieliśmy kolejne dwie noce spędzić w o wiele mniej przyjemnym baraku. Następnego dnia na przemian padał śnieg i deszcz, ale my łudziliśmy się jeszcze perspektywą poprawy pogody, którą zapowiadało meteo. Postanowiłem dać odpocząć swoim piętom i cały dzień chodziłem w skarpetach. Inni ćwiczyli na pobliskim śnieżnym stoku, a ja tylko obserwowałem. Wieczorem zaszyliśmy się na zakurzonych pryczach. Nocą padał śnieg, a wiatr dobijał się do nieszczelnych okien i drzwi.
***
Następnego dnia po śniadaniu ruszyliśmy w górę, żeby zbadać warunki śniegowe i przy okazji przetrzeć szlak przed planowanym atakiem w kierunku grani Bionnassay. Szliśmy związani dwiema linami przez strome zbocze, na przemian śnieżne i piarżyste, a następnie weszliśmy na lodowiec, spadający z grani. Śnieg nawet na chwilę nie przestawał padać, a wiatr sypał jego płatkami w twarz. Nie miałem gogli, ale okulary lodowcowe dosyć dobrze mi służyły. Lodowiec był uszczeliniony, więc pierwszy szedł Tadeusz, badając teren za pomocą prowizorycznej sondy - kijka trekkingowego. Nieraz widziałem, jak kładzie się na brzuchu, delikatnymi ruchami wyszukując śnieżne mostki nad otchłanią. Wspinaliśmy się bardzo powoli, by wreszcie, po trzech godzinach od wyjścia ze schronu, zawrócić. Nie było żadnych szans na dotarcie do grani i przetarcie drogi. Śniegu było zdecydowanie zbyt dużo, a poza tym zasypywał skutecznie nasze ślady. Raz niegroźnie osunąłem się w szczelinę, na szczęście pod drugą nogą i dłonią miałem pewny grunt i wydostałem się o własnych siłach. Przy zejściu idąca przede mną Hania dwa razy upadła - za pierwszym razem udało mi się wyhamować osunięcie ręką, ale za drugim razem musiałem hamować czekanem. Obie te sytuacje uzmysłowiły mi, że może nie jestem zaawansowanym alpinistą, ale przestałem być żółtodziobem. Ruchy miałem płynne, instynktowne.
Pogoda nie zamierzała się poprawiać, więc następnego dnia zeszliśmy w dół, tracąc z takim trudem zdobytą wysokość. Odwrót zawsze jest trochę przykry, ale zarazem stanowi próbę charakteru. To, jak przyjmujesz porażkę, jest miarą wysokości jego próby. We mnie nie było żalu. Myślałem o Denali, zastanawiałem się, czy uda mi się pojechać tam wspólnie z Tadeuszem i Krzyśkiem, czy też - jak w przypadku Michała - wszystko jakoś się rozlezie jak przemoczony banknot. W dole lodowca, na niekończących się piargach straciłem resztki sił. Stopy były jednym, wielkim ogniskiem bólu. Zostałem wyraźnie z tyłu. Dopiero na asfalcie jakoś to się wyrównało, kiedy sił dodała mi śpiewana na cały głos, bezwstydnie piosenka "Byłaś serca biciem".
W ramach odpoczynku odwiedziliśmy Chamonix, gdzie miałem okazję znowu odwiedzić cmentarz poległych w górach. Jeśli kiedyś odejdę w ten sposób, chciałbym też mieć tam swoją tablicę. Może to przejaw pychy, ale niesamowicie wzruszają mnie te unieśmiertelnione w marmurze nazwiska i krótkie zdania, wyrażające ostatnie chwile wspaniałych ludzi, których zabrały góry. Szczególnie utkwiła mi w pamięci tablica poświęcona dwóm wspinaczom brytyjskim, opatrzona hasłem: "two friends fell together".
Miałem w oczach łzy, gdy wracaliśmy stamtąd do miasteczka. Łzy, których nie chcę nikomu tłumaczyć.
***
Mariusz, Tomek i Tadek weszli następnego dnia na jakiś mniejszy szczyt, a ja zostałem z resztą grupy na kempingu. Moje stopy nie nadawały się do niczego. Gdyby chodziło o czterotysięcznik, zacisnąłbym zęby i szedł z innymi, nie zważając na ból. Wiem, że dałbym radę, że mnie na to stać. Ale dla mało znaczącej skalistej turni szkoda mi było zachodu. Nie muszę sobie nic udowadniać, a tym bardziej komuś. Wolałem spędzić czas na niespiesznej rozmowie z moimi przyjaciółmi.
Powrót do domu był znaną mi już aż nazbyt dobrze męczarnią, szkoda o tym pisać. Chciałbym mieszkać bliżej gór, które tak kocham. W sercu przywiozłem plany na następne wyjazdy - testowy, zimowy Kazbek i majowe Denali. Moje ukochane Denali!

2 komentarze:

Unknown pisze...

Rewelacyjny opis !!!

ana pisze...

Fantastycznie! Tak trzymaj, pozdrawiam:-)