wtorek, 23 lipca 2013

Język.

Szesnastego lipca, schodząc zboczem Roccia Nera, rozmyślałem o sensie zdobywania gór wysokich. Mój samotny wyjazd w rejon Breithornu był szczególny - miałem jechać gdzie indziej, nie planowałem solowej wspinaczki, a poza tym odczuwałem (pierwszy raz zresztą) bardzo silny lęk, przeczucie, które kazało mi uporządkować swoje sprawy przed wyjazdem. Miałem upartą, niedającą się odpędzić myśl, że to mój ostatni wyjazd, z którego nie dam rady już powrócić.
Miałem za sobą odwrót spod skalistego zwieńczenia grani - West Zwillinge, który po kilku próbach postanowiłem zostawić w spokoju. Uderzyło mnie to, jak często w górach podejmować trzeba działanie, w którym nie ma marginesu błędu, w którym jeden nieostrożny ruch czy nawet zwykły przypadek, potknięcie czy zbyt mała wytrzymałość śnieżnego mostku może zamienić dumnego zdobywcę w jeszcze jedną ofiarę pierwotnych, okrutnych sił.
Nagrodą za odwagę, za obalenie muru własnego strachu jest cicha satysfakcja, wewnętrznie przeżywane zwycięstwo. A jednocześnie odczuwa się pustkę, którą natychmiast wypełniają następne, jeszcze śmielsze szczyty i drogi.
Odczułem silne pragnienie, by przerwać ten pęd, zrezygnować. Moim celem, wyraźnie postawionym sześć lat temu, było poszukiwanie i przekraczanie granic. Cel ten nie może zostać spełniony. Nie ma żadnych granic, oprócz tych, które stawia nasz umysł, oprócz tych, które sami wzniesiemy w sobie. Wiem, że mogę osiągnąć wszystko, czego zapragnę. Zajmie mi to z pewnością więcej czasu, niż komuś z lepszymi predyspozycjami, ale w końcu i mnie się powiedzie. Projekt Model82 nadaje się do realizacji, jedynie cena, którą najprawdopodobniej będzie trzeba zapłacić, jej zbyt wielka.
Prawdziwa siła, prawdziwa wielkość nie płynie z brania, ze zdobywania, ale z rezygnacji. Czuję się jak wspinacz pełen szacunku dla Pięciu Skarbów Śniegu, zawracający tuż przed szczytem Kanczendzongi. Nie ma we mnie już pragnienia, by udowadniać sobie czy komukolwiek innemu, że jestem cokolwiek wart. Nie muszę przekraczać ostatecznej bariery, która zresztą też jest ułudą, żeby zrzucić jarzmo narzucone mi ongiś przez podłych, małych ludzi.
Schodząc do przełęczy podjąłem decyzję. Decyzję trudną, ale właściwą. Nie wrócę już w Alpy. Piękna sylwetka Matterhornu, która wryła się w mój umysł i serce, pozostanie doznaniem estetycznym. Nie chcę i nie muszę płacić ceny, którą prędzej czy później musiałbym zapłacić. Góry nie są warte tego, by w nich umierać.
Jestem wartościowym człowiekiem - czy mam na koncie 6 czy 60 czterotysięczników. Mam dla kogo żyć i do kogo wracać.
W nocy padało, deszcz pokrzyżowałby i tak mój plan wejścia na Castora. Potraktowałem to jako dodatkowe potwierdzenie słuszności mojej decyzji.

Przeglądając zdjęcia z wyjazdu, przypomniałem sobie stare zdjęcie z 1999 roku z Norwegii, gdzie też, nieco przypadkowo, znalazłem się samotnie. Ale coś się jednak zmieniło, coś powstało we mnie. Moje oczy żyją, nie są już spopielałe, zgasłe jak kiedyś. Widać w nich nadzieję, widać radość, a nie wiłość, za którą tylekroć przyszło mi się ukrywać. Narodziłem się na nowo, niespodziewanie dla mnie samego, żyłem bowiem od wielu już lat bez cienia nawet nadziei. Nie jestem już tym zagubionym człowiekiem, który szukał w górach sensu życia. Nie ma go tam, nie może go być. Jadąc w góry z pustym plecakiem przywieźć można tylko ten sam pusty plecak. Sens można odnaleźć tylko i wyłącznie w jednym miejscu. W sobie.

3 komentarze:

ana pisze...

To wspaniale, że odnalazłeś sens, ale chyba nie skończysz pisać dziennika? Bardzo dobrze piszesz, to perła wśród tego zalewu informacji.Pozdrawiam

Anonimowy pisze...

Fantastyczne podsumowanie "mam dla kogo żyć i do kogo wracać....i.... góry nie są warte tego by w nich umierać" samotne wyprawy , sięganie w głąb siebie pozwalają przemyśleć co w życiu najważniejsze :-)

Anonimowy pisze...

Wielki szacunek dla odwagi spojrzenia na swoje życie z taką powagą. Niech Ci się wiedzie w innych zawodach. Powodzenia na mecie.
Stary