środa, 18 lutego 2015

Korowód.

Czuję się jak tancerz w korowodzie, ciągnięty gdzieś przez żywy sznur innych tancerzy, za odległym, niewidocznym przewodnikiem. Za mną taki sam sznur tancerzy, ciągniętych przeze mnie. Czasem wydaje mnie się, że dostrzegam tego pierwszego, w błazeńskiej czapce, w pasiastych, barwnych spodniach. Kłania się co chwila, z szerokim, szalonym uśmiechem. Nie panuję już nad tym, jestem częścią tańca, jak pojedynczy instrument w kakofonii innych, w wibrującym crescendo.
Dni są snem, a nocą śnię straszne sny i czuwam, patrząc na lampy za oknem albo księżyc. Przygotowania do wyjazdu weszły w decydującą fazę. Redukuję pozostałą działalność do nic nie znaczącego trwania, przyczajenia jak w szkole, w nadziei, że nauczyciel nie wezwie do tablicy, gdzie macierze, gdzie rachunek różniczkowy niczym posępna dolina śmierci.
Zostało niecałe sto dni, wiem, że to chwila, że za chwilę lód i czekan, ciężar saneczek i skrzypienie śniegu pod rakami, wiatr i zimno, przeraźliwe zimno. I śmierć jak kromka chleba.
Czy żyję na nizinach, by być choć przez chwilę wśród chmur, nad chmurami, czy odwrotnie: górskie przygody noszę w sobie jak dogasającą świeczkę przez resztę roku?
Nie ma odpowiedzi. Nie może być.

"Kto pierwszy szedł przed siebie, kto pierwszy cel wyznaczył?"

Brak komentarzy: