sobota, 24 stycznia 2015

Czas.

Dzisiaj na gdańskim Parkrun spotkałem się z kolegą z dzieciństwa, Jarkiem. Niewiele mamy wspólnych wspomnień, a te, które są, mają niejednoznaczną barwę. Ale takie spotkanie po latach jest w istocie szansą na nowy początek, na poznanie kogoś, kto przecież jest zupełnie nieznaną osobą, którą lata ukształtowały na nowo. Tylko nam samym zdaje się czasem, że się nie zmieniamy, że jesteśmy jak ta skała, niewzruszeni. Ale przecież i skała się zmienia: zakwita zielenią porostów, bieli się szronem, błyszczy od deszczu, w błękitnych szponach wodnego lodu rozpęka, kruszy się i osuwa w dół kamienną lawiną...
Jarek biega z żoną i dziesięcioletnim synem, na którego patrzyłem z podziwem i zdziwieniem. Bo przecież poznałem Jarka mając lat siedem, w podbazie. To wrażenie mnie uderzyło, pokazując piękno tego niekończącego się korowodu, sztafety, w której bierzemy udział.
I w której niepostrzeżenie pałeczkę przejmuje ktoś inny, a my, jeszcze wypinając pierś, jeszcze w oczekiwaniu na dotyk wstęgi mety na zgrzanych ramionach, biegniemy te kilka metrów, zwalniając, zatrzymując się, nieświadomi tego, że metę przekroczy już ktoś inny.
To właśnie jest ten jedyny rodzaj nieśmiertelności, dla którego warto żyć.

1 komentarz:

Hanna pisze...

Wydaje mi się, że jest mnóstwo rodzajów nieśmiertelności dla których warto żyć. Ale ten, który masz na myśli jest rzeczywiście najważniejszy.