wtorek, 30 września 2014

Berlin.

Drugą połowę maratonu pobiegłem znacznie wolniej, niż pierwszą. Zależało mi na tym, żeby dobiec, wiedziałem, że nie złamię swojego "personal best", więc chociaż styl chciałem zachować ładny. Może, gdybym więcej czasu poświęcił na treningi szybkościowe, byłoby inaczej.
Berlin to piękne miasto, gdzie króluje moderna i prostota stylu. Przyjemnie było biec szerokimi ulicami, słuchając licznych zespołów i wrzawy kibiców. Przyjemnie było patrzeć na uśmiechnięte, ładne twarze Niemców. Rozumiem teraz lepiej zawód i smutek Bernta Engelmanna, nawet jeśli w pewnym sensie szukał usprawiedliwienia dla tego, czego usprawiedliwić się nie da.
Biegnąc już samotnie drugą połowę rozmyślałem o swoim życiu, o jego drugiej połowie. Zastanawiałem się, czy musi być podobna do pierwszej. Myślałem o swoim postanowieniu, że to będzie mój ostatni maraton, że to będzie pożegnanie z królewskim dystansem. Ale czy tak być musi? Czy każdy wybór musi jednocześnie mnie zubażać? Ciężko jest mi powiedzieć "żegnaj", zawsze pozostaje nadzieja, cień nadziei, że znowu będzie jak dawniej. Że właśnie w drugiej połowie maratonu pojawią się siły, że wirująca moneta upadnie wreszcie upragnionym orzełkiem w górę. Słabnąc coraz bardziej, biegnąc ostatnie już kilometry czułem jedność z wszechświatem, spokój ducha. Z odrzucenia płynie wielkie cierpienie. Zrozumiałem to każdym rozdzieranym mięśniem, każdą udręczoną kością, każdym rozkrzyczanym z bólu nerwem. Nie chcę być już rozdartą sosną, chcę się wreszcie zrosnąć, narodzić na nowo. Nie chcę wybierać, przepraszać, żałować. Chcę w końcu, do jasnej cholery, po prostu płynąć jak liść jesienny, unoszony nurtem Sprewy.

Brak komentarzy: