środa, 20 sierpnia 2014

Świętość gór.

Przeczytałem wywiad z prof. Jackiem Hołówką na temat himalaizmu. Wywiad, który budzi mój niesmak, zdradza bowiem dyletanctwo filozofa, jego uprzedzenia, godne bardziej "zjadacza chleba" niż osoby skądinąd otwartej, o szerokich nomen-omen horyzontach. We wspinaczce, turystyce w górach wysokich, jakkolwiek to nazwiemy i zdefiniujemy, chodzi właśnie o przesuwanie horyzontu. Dla jednego to będzie horyzont rekordów, przyczynek do chwały przez małe "c", chwilowego epatowania na forum rodziny, przyjaciół czy też jakiegoś szerszego kręgu, określonego przez grono fejsbukowych "znajomych" albo czytelników forum, gazety, portalu. Ale dla mnie jest to horyzont istniejący wyłącznie w sferze wewnętrznych przeżyć. Nie wolno nikomu tego deptać. Nawet tytuł naukowy w śmiesznej w istocie, niepotrzebnej dziedzinie do tego nie uprawnia. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że nie jestem Krzysztofem Kolumbem w dziedzinie wspinaczki, że nie dokonam w życiu górskim czy też jakimkolwiek innej jego sferze niczego, co będzie podobnym przełomem, wydarzeniem godnym wzmianki w wikipedii. To tylko suma moich doświadczeń, które dla mnie są wszystkim, a dla każdej innej osoby - niczym. Nie da się ich przenieść na inną osobę, pokazać, sprzedać, zarobić na nich.
Jeśli ktoś usiłuje to robić, to jest to kwestia zupełnie odrębna od samej wspinaczki. I tutaj zgadzam się z Hołówką - jest w tym coś z krwawego widowiska. Ale nie każdy widz czeka na upadek, na brutalny finał. Wielu ludzi, w tym moi rodzice, patrzą na wspinaczkę z podziwem i przyjaznym wsparciem, jako na coś, czego sami nigdy nie mogliby robić. (Co oczywiście nie zmienia faktu, że całkowicie nie akceptują tego, że ja to robię). Taka ocena widzów i ich oczekiwań więcej mówi o samym Hołówce.

Jest w górach wysokich swoisty absolut, ideał, który jest dostępny dla tych, którzy go poszukują. Nikt go nam nie poda na tacy, nie wrzuci do plecaka. Kiedyś mój daleki znajomy napisał, że przebiegnięcie maratonu nic mu nie dało, nie naznaczyło go w żaden zauważalny sposób. Dla mnie nie było to aż takie zadziwiające. Mikołaj zawsze wydawał mi się osobą powierzchowną, która nie ma głębi, więc i to doświadczenie nie mogło go odmienić. Pozostał tym, kim był wcześniej - błyskotką, breloczkiem. Nic więc dziwnego w tym, że podobne do niego osoby nie potrafią stworzyć etosu wspinaczki, że chcą tylko zdobyć, zaliczyć, przypiąć medal do marynarki.
Chcę wierzyć w to, że są ludzie, którzy myślą inaczej, dla których wspinaczka jest, tak jak dla mnie, przede wszystkim przesuwaniem własnego horyzontu, łamaniem, czasem brutalnym i bolesnym, własnych barier i ograniczeń. I dla których odbywa się to w ciszy, bez świadków i widzów.

Dla mnie góry są świętością, golgotą, na której umiera dawne >ja< i rodzi się nowe, lepsze. Nie jest to przebóstwienie, jak chce Hołówka. Nie ma we mnie nic z boga czy nawet bohatera - przeciwnie, jestem świadom własnej małości, nieistotności w obliczu potęgi natury z jednej strony, a techniki, siły i odwagi moich poprzedników - z drugiej. To jest powolne wykuwanie z siebie kogoś lepszego, pełne bólu i poświęcenia, przede wszystkim samego siebie, bo to przecież ja noszę w kostce kawałek metalu i straciłem bezpowrotnie czucie w palcach stóp. Jeśli taka jest cena za to, być lepszym człowiekiem, to płacę ją chętnie.
Nie oceniam jak Hołówka tych, którzy swojej świętości, doskonałości poszukują w czym innym. I nie życzę im klęski, co wyraźnie przebija zarówno ze słów profesora, jak i dziennikarza.

Brak komentarzy: