poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Cracovia Mataron

Koszulka Grupy Trójmiasto trafiła do mnie w sobotę, w południe. Jadąc do Krakowa rozmyślałem o tym, czy ten mój pierwszy start w barwach klubu wypadnie dobrze. Jednocześnie czułem spokój, pewność, że wynik nie ma znaczenia, nie znajduje się już w liście spraw ważnych. Dobrze mi było z tą myślą, ambicja trafiła na pośledniejsze miejsce, ustępując miejsca bardziej godnym uczuciom.

Niedziela zapowiadała się słonecznie i chłodno, zastanawiałem się przez chwilę, czy nie zakleić sobie plastrem małego palca prawej nogi, na którym wyczułem coś w rodzaju małego odcisku. Stwierdziłem jednak, że to nic takiego. Wsunąłem Speedstary i poszliśmy na start, dosłownie na ostatnią chwilę. W namiocie organizatorów jak zwykle bałagan, chaos. Okazało się, że niepotrzebnie się spieszyliśmy, ósma w regulaminie nie pokrywała się w żadnym stopniu z ósmą w rzeczywistości. Pół godziny zajęło mi podpisanie świstka o świadomości zagrożeń etc., który przecież mógł zostać załączony na stronie. Spotkałem kolegę Roberta ze ścianki, niestety wyleciało mi z głowy jego imię. Powiedział, że jedzie na rolkach, życzyłem mu powodzenia. Potem leżeliśmy na trawie, patrzyłem w niebo, zastanawiając się po raz kolejny nad tym, gdzie podziała się ta cała czerń, towarzysząca mi od lat, w jaki sposób zastąpiła ją nieregularna zieleń tęczówek mojej ukochanej.

O dziewiątej poszedłem się rozgrzać i porozciągać, zeszło mi na tym może z dziesięć minut. Niestety nie zdążyłem już skorzystać z toalety, kolejka była ogromna, a nie chciałem opuszczać startu, żeby trzymać się swojej grupy czasowej. Plan był taki, żeby biec na 03:30 ile dam radę. Oczywiście był to plan absurdalny, biorąc pod uwagę moje przygotowanie. Huknęło i ruszyliśmy, przez pierwsze kilometry przeciskałem się przez grupę na 03:45, potem przez 03:30. Szukałem Przemka, który miał ją prowadzić, ale bezskutecznie. Przebiegliśmy wokół Błoni a potem przez Stare Miasto, czułem się niesamowicie, ludzie wprawdzie nie kibicowali, ale czułem się już jak zwycięzca, jakby to było pochód triumfalny.
Na Grodzkiej zaczepił mnie kolega z Gdańska, a w zasadzie z Łeby, którego kojarzyłem słabo z biegów. Powiedział, że Przemka już dawno minęliśmy i biegniemy już na 03:20. Powinienem wtedy zwolnić, ale dobrze biegło nam się razem, zresztą chciałem jak najszybciej znaleźć się nad Wisłą, gdzie miała czekać moja ukochana. Okazało się jednak, że tempo było zbyt szybkie i nie udało się jej dotrzeć na czas (minęliśmy się dosłownie o minutę, znalazłem się nawet na zdjęciu). Późniejsze kilometry biegło się przyjemnie, Speedstary połykały je w szybkim tempie, przebiegliśmy nad Wisłą, potem Al. Pokoju na Hutę, minęli nas wracający już wózkarze, rolkarze i najlepsi biegacze. Zmęczenie poczułem na 16-17 km, pozwoliłem koledze się wyprzedzić, chciałem dostosować tempo do swoich możliwości, na co oczywiście było już za późno. Półmetek osiągnąłem w bardzo dobrym czasie, lepszym od życiówki, co było bardzo złym znakiem. Zwolniłem, ale sił wystarczyło mi jedynie do 27 km. Zacząłem iść, zrywając się co jakiś czas do biegu. Nie byłem nawet wściekły, a raczej zawstydzony swoją głupotą. Powtórzyłem błąd z poprzedniego maratonu, źle rozkładając siły. Te piętnaście kilometrów były kolejną lekcją pokory. Nawet ostatniej rundy na Błoniach nie byłem w stanie przebiec. Skończyłem maraton z czasem 03:38:21, bijąc rekord życiowy o 12 minut. Od mojej ukochanej dostałem piękny bukiet żółtych tulipanów, który znaczył dla mnie więcej, niż ciężki medal na piersi.
Znów zwyciężyłem królewski dystans. Następnym razem nie będę maszerował!

4 komentarze:

75 pisze...

Lubię Cię.

Anonimowy pisze...

Ja też Cię lubię.

Anonimowy pisze...

I ja też :)

Anonimowy pisze...

Słyszałem ,że maraton w Łodzi nie wyszedł Ci najlepiej.Ważne jest to żeś go ukończył.Liczy się Twój upór,najlepiej w dobrym.Tego Ci życzę w innych dziedzinach życia.Wolno,wolno ,aż do zwycięstwa.
Stary