środa, 17 maja 2017

Warszawski sen.

Jako dziecko słuchałem muzyki z gramofonu. To był taki bodajże radzieckiej produkcji skrzynkowy gramofon, obity materiałem w krzykliwy deseń. Niosłem go z niejakim trudem na kanapę i nastawiałem jedną z płyt, znalezionych w małym stojaku. Ostatnim krokiem do królestwa muzyki było wdrapywanie się, a z czasem, gdy podrosłem, wskakiwanie na kanapę i wygodne rozsiadanie się w towarzystwie gramofonu. Niestety, niejednokrotnie podczas wskakiwania, przyznaję to z żalem, gramfon wznosił się w górę i opadał energicznie, a adapter w konsekwencji przesuwał się w sposób niekontrolowany, niezgodnie z instrukcją producenta, rysując ulubione moje (i zapewne właścicieli) płyty.
Początkowo słuchałem wskazanych mi przez rodziców longplay'ów - były tam jakieś bajki muzyczne, słuchowiska. Stopniowo jednak moja ciekawość pchnęła mnie na drogę poszukiwań. Czytelnikowi muszę dodatkowo wskazać, iż był to czas częściowo jeszcze niepiśmienny, w którym ilość bodźców, docierających do mojego umysłu była żałośnie niewielka.

Moja podróż muzyczna zaczynała się więc od dokładnego obejrzenia okładki, przepatrywania obrazków, odcyfrowywania (z czasem w coraz większym stopniu) słów, zamieszczonych przez wytwórnię. Potem nadchodziła chwila wyciągania płyty, zsuwania ochronnego woreczka foliowego, mazania palcem w warstwie kurzu, pokrywającej czarny ebonit. I znów, najpierw poświęcałem długie minuty na obserwację papierowego krążka, znajdującego się w środku płyty. Ale w końcu nadchodziła ta chwila, w której umieszczałem płytę w gramofonie, ustawiałem jego ramię i przysuwałem ucho do głośnika.

Niektóre płyty nie podobały mi się wcale, inne dopiero po długim czasie potrafiłem polubić. Do płyty "Do you love Hagaw" nie przekonałem się na przykład do dzisiaj. W tych moich podróżach byłem jak ślepiec, jak Scarlett O'Hara poszukująca we mgle swojej miłości. Nie wiedziałem, czym są gatunki muzyczne, linia melodyczna, harmonia, ani jakie słyszę instrumenty. Odczuwałem radość, słysząc organy Hammonda, ale nie wiedziałem nawet, że jest to instrument klawiszowy, wyobrażałem sobie raczej coś zbliżonego do widzianego gdzieś saksofonu.

W tych moich podróżach natknąłem się na Czesława Niemena i od pierwszych taktów wiedziałem, że znalazłem swoje niebo. W stojaku znalazłem trzy jego płyty: "Dziwny jest ten świat", "Czy mnie jeszcze pamiętasz" oraz małą płytę na 45 obrotów - jak później się dowiedziałem - singiel. Na tej właśnie płycie znajdował się jeden z moich ulubionych utworów: "Sen o Warszawie".

Słuchałem go namiętnie, cofając igłę adapteru do odpowiedniego rowka. Dziś można śmiało powiedzieć, że dodałem ten utwór do ulubionych, że zamieściłem go na swojej playliście. Warszawy, podobnie jak innych miast poza Gdańskiem, nie znałem. Nie mogłem więc zrozumieć, jak absurdalny jest tekst Gaszyńskiego, wychwalający stolicę betonu, szarości, socrealizmu. Dopiero wiele lat później, kiedy jeździłem od czasu do czasu do Warszawy, w pełni dostrzegłem sprzeczność opisywanych w ulubionej piosence uczuć i ponurej rzeczywistości, rozciągającej się nad brzegami Wisły. Wychowany wśród zieleni, lipowych i kasztanowych alejek, niemal nad brzegiem morza, nie potrafiłem dostrzec niczego interesującego ani w szerokich ulicach Mokotowa, ani w Starówce, odbudowanej kosztem gdańskiego Głównego Miasta i zamku krzyżackiego.

Nie mam dobrych skojarzeń związanych z Warszawą. Stolica okazała się dla mnie niełaskawa, nadzieje się nie spełniły, marzenia i sny okazały się tylko ułudą.

Ale teraz właśnie przenoszę się tam na dłuższy czas. Dokładnie rok temu w absurdalny sposób zakończył się mój związek, a ja zachorowałem. Dopiero teraz mogę powiedzieć, że najgorsze już minęło. Zrozumiałem jungowską koncepcję Animy, nie poprzez lekturę "Archetypów i nieświadomości zbiorowej", ale poprzez długotrwałe wpatrywanie się we własną pustkę i rozpracowywanie każdego zdarzenia, każdego słowa, które padło. Jakże wolałbym przejść tę drogę w bezpiecznym zaciszu biblioteki!
Zrozumiałem, że nie ma po kim rozpaczać, że wartościowa osoba, którą kochałem, której oddałem swój umysł i emocje nie tyle znikła, co nigdy nie istniała. Kochałem - przewrotnie, ale jednak - samego siebie, przypisując swoje dobre cechy komuś, kto ich nigdy nie posiadał. Patrzę za okno na Warszawską noc i uśmiecham się do dźwięków "Snu o Warszawie". Mój sen właśnie się spełnia.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Trzymam kciuki za Twój sukces. Każdy.

Shibboleth pisze...

To zapoznawanie się z płytą, jej stopniowe rozpakowywanie, dotykanie.. Wątpię, aby było to zamierzone, szczególnie mając na uwadze młody wiek autora, jednak za każdym kolejnym podejściem do tego posta czytelnik coraz bardziej nie może uwolnić się od wrażenia, że jest to opis procesu poznawania nowej osoby. Początkowa fascynacja walcząca z nieśmiałością, następnie powolne zapoznawanie się z zawartością by wreszcie doczekać tej długo wyczekiwanej chwili skosztowania zawartości..
Czy na prawdę autor miał to na myśli, czy to jedynie błędna nadinterpretacja czytelnika, wynikająca z wbitego w szkolnej ławie przymusu dopatrywania się ukrytych treści we wszelakich tekstach? Może to jednak pryzmat własnych doświadczeń bądź bezbożne marzenia nakłaniają do takich skojarzeń?

PS pisze...

Autor pisząc te słowa nie spełnia już kryterium 'młodego wieku'. Może być i tak, że późniejsze doświadczenie erotyzmu nacechowało te wczesne wspomnienia na tyle, by stało się to zauważalne dla wnikliwego czytelnika, czytającego między wierszami. Wniosek taki nie jest dla mnie niemiły, pasja odkrywania nowej płyty jest pokrewna do pasji, którą odczuwam, odkrywając tajemnice romantycznego obiektu uczuć. To jest pasja, którą z poczucia absurdu wyprowadził Camus. Wobec tajemnicy muzyki czuję się równie onieśmielony, jak wobec tajemnicy miłości. Jedyne, co różni te dwie emocje, jest kwestia posiadania. Aby poznać płytę, musiałem ją posiąść, władać nią niepodzielnie i całkowicie. Partnerem nie chcę władać, nie muszę go również zdobyć do końca. Nie ma chwały we władaniu ruinami, nad podbój zawsze przedkładam współpracę, symbiozę nad pasożytnictwo. Chciałbym dawać, a nie brać. W tym sensie widzę tą alegorię raczej jako obopólne wydobywanie płyt z opakowania, ścieranie kurzu i odcyfrowywanie napisów z etykiet.